Przez kilka lat zastanawiałem się, dlaczego na jednym z rejsów było tak wiele wzajemnej agresji, skoro wszyscy chcieli, żeby było luźno i swobodnie? Olśnienie przyszło po latach. Załoga odrzuciła proponowaną przez skippera organizację i przez wiele dni ucierała swoją, w nerwach i pretensjach. Gdy to sobie uświadomiłem, na nowo odkryłem dobrodziejstwa tradycyjnego systemu wachtowego.
Pewnej pięknej jesieni, skuszony promocyjną ofertą znanej firmy organizującej rejsy morskie, trafiłem wraz z grupą sympatycznych ludzi do portu w Chorwacji. Większość z nich brała już udział w rejsach morskich. Oprócz skippera, który w tym czasie miał patent starego jachtowego sternika morskiego, patent żeglarski miałem tylko ja. Byłem sternikiem.
Po odebraniu jachtu, zgodnie z tradycją, skipper poprosił nas pod pokład na spotkanie organizacyjne. Chciał nas podzielić na wachty i ustalić harmonogram ich pełnienia. I tu się zaczęło. Uczestnicy podzielili się w swoich opiniach na ten temat na trzy grupy. Zwolennikiem pływania w systemie wachtowym byłem tylko ja, motywowany tradycją żeglarską i swoją rolą pierwszego ofa. Kilka osób przyjęło stanowiska obojętne. Trzon stanowili ludzie, którzy w zdecydowany sposób zaprotestowali przed takim sposobem organizacji rejsu. Argumenty, jakie wysuwali, były w zasadzie dość logiczne. Przecież zamierzaliśmy pływać po wodach chorwackich. W zasadzie tylko w dzień. Argumentowali, że nie są tu po to, by ograniczać sobie swobodę niepotrzebnymi, sztucznymi zasadami. Każdy, kto będzie chciał stać za sterem, przecież może to zrobić. Byli właśnie na urlopie i trzymanie się takich przestarzałych form nie ma najmniejszego sensu. Chcieli czuć się swobodni, bez zbędnych ograniczeń, reżimów czy kołnierza ograniczającego wolność osobistą. Wyrwali się właśnie z korporacyjnego drylu i gdzie jak gdzie, ale na urlopie nie potrzebują żadnych struktur, żadnych stałych obowiązków. Jest skipper. On rządzi. Jak coś będzie trzeba zrobić, to powie i będzie zrobione. A poza tym to dajmy sobie spokój z narzucaniem sobie czegokolwiek. Skipper, człowiek w wieku końca studiów, pod taką silną presją osób starszych od siebie wiekiem, uległ. Skwitował stwierdzeniem - „Róbcie, jak chcecie, byle zawsze był ktoś za sterem”. I tak też się działo.
Następnego dnia wyszliśmy w morze. Po wyjściu z portu ktoś stanął za sterem. Po kilku godzinach zmienił się z kolegą. Ten prowadził jacht tak długo, aż konieczność załatwienia potrzeby fizjologicznej nie zmusiła go do zejścia pod pokład. Kilku obecnym dziewczynom taka sytuacja w zupełności odpowiadała. Mogły zająć się zwykłymi dla kobiet sprawami, takimi jak foczenie na dziobie, rozmowy, drobne prace kambuzowe. W zasadzie piękny rejs.
W zasadzie, bo część załogi niebędąca fokami i nie należąca do grupy kontestującej system wachtowy, zmuszona została do przyjęcia postawy pasażerów. Siedzieliśmy w kokpicie nic nie robiąc, pod pokładem prowadząc jakąś nic nieznaczącą rozmowę. Znów w kokpicie i znów pod pokładem. W zasadzie czuliśmy się zbędni. Wyrzuceni poza nawias społeczności jachtowej. Część bawiła się tak, jak chciała, część czuła się zbędna, mimo wyższych kwalifikacji żeglarskich.
Na jachcie panował pozorny luz. Każdy robił to, co sobie wywalczył z grupą. O miejsce przy sterze trzeba było walczyć. Kambuz raczej nie był oblegany, więc o uniknięcie go też można było powalczyć. Nie wiadomo było, kto odpowiada za co, więc można było unikać tej odpowiedzialności. To znów prowadziło do spięć, bo jeść trzeba jednak było i zmywać naczynia także. I tak mijał dzień za dniem. Atmosfera z każdą chwilą stawała się bardziej napięta.
Któregoś dnia mocniej zawiało, ok. 5°B. Sternicy-turyści byli już zmęczeni i warunki stały się trudniejsze. Była okazja samemu stanąć za sterem i nie puściłem go chyba z 6 godzin. To był jedyny czas, gdy mogłem pocieszyć się morzem na tym rejsie. Dopiero potrzeba odwiedzenia kingstona zmusiła mnie do oddania steru. Zrobiłem to bez żalu, bo i wiatr zaczął się uspakajać. Czułem złośliwą satysfakcję z faktu odebrania im najfajniejszych godzin za sterem.
Do końca rejsu trwały tarcia i spory o obojętnie co. Żadna, nawet najdrobniejsza sprawa nie mogła być wykonana z „automatu”. Musiały ją poprzedzić nerwowe negocjacje. Zepchnięty w początkowej fazie na margines, z biegiem czasu znalazłem sojusznika. Powoli zacząłem budować swoją pozycję pierwszego po skipperze, bo takie formalne i rzeczywiste kompetencje posiadałem. Odbywało się to w atmosferze walki. Wzajemne pretensje doprowadzały do zachowań agresywnych.
Sam rejs był bardzo ciekawy. Odwiedziłem miejsca, w których wcześniej nie byłem. Czy miło go wspominam? Nie mogę tego powiedzieć. Dla mnie to był bardzo nieprzyjemny rejs. Myślę, że większość uczestników niemiło wspomina atmosferę tego spotkania. Potwierdza to fakt, że nie mam kontaktu z tymi ludźmi. Nie brałem na nich namiarów i nie zostawiłem swoich. Z punktu widzenia skippera chyba było wszystko w porządku. Zawsze ktoś był za sterem. Załoga, jak sobie zorganizowała życie, takie miała.
Dopiero kilka lat po tym wydarzeniu dowiedziałem się, co się tam zadziało.
Można przyjąć twierdzenie, że grupa ludzi, jak każdy układ, dąży do harmonii. Społeczność zostawiona sama sobie po jakimś czasie wytworzy strukturę. Wyłonią się liderzy, pojawią się zasady współżycia społecznego. Dzieje się to na kilku etapach. Ostatnim jest harmonijna współpraca. Zanim ona jednak nastąpi, obserwowane są walki i wewnętrzne tarcia. Nowo poznani ludzie umieszczeni na jednej małej przestrzeni nie mają hierarchii ani ustalonych reguł działania. W czasie trwania rejsu poznają się, poddają przeróżnym próbom, w tym siłowym, aby ustalić strukturę i zasady współpracy. Gdy już do niej dojdzie, jest świetnie.
Pojawia się jednak jedno ważne pytanie. Ile czasu potrzebują zostawieni sami sobie ludzie na przejście tego całego procesu? Gdy porównamy to z warunkami występującymi w pracy, gdzie z ludźmi spotykamy się codziennie przez wiele dni, a nawet lat, okazuje się, że w wielu zespołach w ogóle nie dochodzi do tego największego etapu integracji. A na jachcie mamy tydzień, może dwa. Jeśli tarcie w załodze będzie trwało przez cały czas rejsu, wrócą z przekonaniem, że był nieudany. Jeśli natomiast osiągną stan harmonijnej współpracy, powiedzą, że było świetnie.
Narzucenie przez skippera i konsekwentne przestrzeganie zasad organizacji rejsu, np. systemu wachtowego skutecznie zmniejsza poziom wewnętrznych tarć w grupie. Hierarchia i obowiązki są już podzielone i nie ma się o co bić. Owszem, będą próby podważenia tych zasad, ale za mało tu miejsca, by o tym pisać. Sposoby radzenia sobie z takimi sytuacjami są tematem pełnego dwudniowego szkolenia.
Według mnie system wachtowy to nie tylko tradycja. Skoro przez setki lat wypróbowano ten model współżycia ludzi na jachcie, ja uznaję go za słuszny i sprawdzony. Oczywiście można to kwestionować i poddawać w wątpliwość. Jedno z takich doświadczeń opisałem w pierwszej części tego tekstu.
System wachtowy nie tylko pozwala na organizowanie pracy ludzi, dzieli obowiązki. Najważniejsze, że ustala przy tym wewnętrzną hierarchię już od pierwszej godziny pobytu na jachcie. Jeśli nie popełnisz rażących błędów w pracy z ludźmi na dalszych etapach, masz szansę, że atmosfera rejsu będzie wspaniała i wszyscy wrócą zadowoleni z udziału w imprezie, z nowymi przyjaźniami i planami na przyszłość.