Zachowania agresywne świadczą o naszej nieumiejętności radzenia sobie z sytuacją, w której się znajdujemy.Słownik podaje, że „dziumdzia” to pogardliwe określenie kobiety powolnej i nadmiernie drobiazgowej. Określenie to może nie oddaje do końca tego, o czym chcę napisać, ale nie ma chyba w języku polskim słowa, które by dokładnie odzwierciedliło to, o co mi chodzi. Zdarzają się na jachcie ludzie, którzy nie dość, że są powolni albo lepiej - leniwi, to niechętnie włączają się w pracę załogi. Są przewrażliwieni na punkcie swojej osoby, z wielkim mniemaniem o sobie i często nadający nieistotnym szczegółom kluczowe znaczenie. Taka postawa niejednokrotnie wzbudza w nas, skipperach, zachowania agresywne.
Po raz pierwszy zetknąłem się z takim przypadkiem kiedyś na Bałtyku. Była to dość ładna, młoda (rzecz względna, wiem – ok. 35 lat) kobieta. Nie pamiętam teraz jej imienia. Na pewno była znów panną. Ciężko było skłonić ją do energicznej pracy. W zasadzie nic wielkiego. Sami wiecie. Czasem trzeba coś szybko wybrać. Energicznie zejść do kambuza i zrobić kawę. Szybko zetrzeć stół. Wstać na wachtę. Miała rzeczywiście wbudowany w siebie pewien spowalniacz. Kończyło się to przynagleniem. Wiadomo powszechnie, że „żeglarz trafiony celną q…, zyskuje na chyżości ruchów i bystrości umysłu”. I tu niestety uzyskiwany efekt nie do końca był osiągany, bo w ramach feedbacku leciał „foch”. Oczywiście, antidotum na foch jest usunięcie się z linii jego przelotu. Brak efektu działania focha pojedynczego jednak wywołać może focha kumulacyjnego (cumulofochus). I tak też się działo. Rejs upływał mi na kreowaniu przyśpieszaczy i uchylaniu się przed nadlatującym gradem fochów.
Oczywiście, nasza towarzyszka podróży była też czepliwa. Więc prosta prośba nie była prosta. Jej wykonanie poprzedzały negocjacje potwierdzające kompetencje oficerów, zasady organizacji rejsu, podział obowiązków itp.
Dbała też o paznokcie. Przecież to oczywiste. Wszyscy wiemy, jak to jest ważne na rejsie morskim.
Żebyście mnie nie posądzili o seksizm, to przypominam sobie przypadek męskiej wersji dziumdzi. Nie wiem, czy słownik oferuje adekwatne słowo. To był starszy już żeglarz, z siwą głową i dużym brzuchem. Okrągły na buzi, rumiany, bezkonfliktowy, uśmiechnięty jegomość. Stanowił trzon rejsu, czyli był załogantem. Na wachty nie wstawał. Na nocne – zapomnij. Na dzienne - o ile akurat przypadkiem wyszedł na pokład w porze jej trwania. Prac się nie imał. Żadnych. Chętnie i namiętnie robił tylko jedno. Pił piwo!
Po napełnieniu brzuszka ostatnią kroplą znajdującego się w bakistach słomianego napoju, znikał w swej koi, tuląc się do podusi. Jedno tylko było w stanie poderwać go do energicznego wyjścia na pokład. Był to metaliczny dźwięk: „psssst”. Wyskakiwał wtedy z koi i wiedziony niezawodnym węchem, kierował się w stronę źródełka zakamuflowanego przed nim trunku. W jego przypadku słowne stymulatory aktywności nie mogły znaleźć zastosowania. Na takie fale po prostu nie reagował jego słuch. Tylko na dźwięk „psssst”. I tak mijał dzień za dniem.
Spotkałem też dziecięcą wersję dziumdzi. Właściwie powinienem napisać młodzieńczą, bowiem młodzieniec ten miał ok. 15 lat. Ogarnięci chłopcy (i dziewczęta) robią w tym wieku patent żeglarza. Chodzą na wędrówki, czasem nawet samotne. Nie myślę tu o ucieczkach z domu, tylko zwykłym nabieraniu dzielności życiowej, samodzielności i odpowiedzialności w ramach uprawianej turystyki, czasem żeglarskiej, czasem pieszej lub jakiejkolwiek innej.
Ten milczący młodzieniec zaszczycił raz swoją obecnością naszą imprezę żeglarską w towarzystwie swej nieodłącznej mamy. Przed wyjściem z portu poproszony został o zbuchtowanie liny. Fakt, była dość długa. Nie chodziło o robienie węzła na koniec, tylko o samo zwinięcie. Przecież mógł nie wiedzieć, jak to związać. I tu się zaczęło. Zwoje trzymane w ręku układały się w nierówne pętle, raz zawijane w prawo, raz w lewo. Kilka pokazów, układanie rąk, nie bardzo pomagało. Po kilkunastu minutach ciężkiej i bezskutecznej walki z zapętlonym kłębkiem liny usłyszeliśmy: „Mamo, jestem głodny”. Zapętlona lina legła na pokładzie i nasz młodzieniec udał się na posiłek, naprędce przygotowany przez zapobiegliwą i troskliwą mamusię. Po kwadransie, lekko stymulowany słownie, powrócił do rozpoczętego dzieła. Nie na długo. Mama szła do łazienki. Poszedł wraz z nią. Po powrocie przystąpił do zleconego sobie zadania, ale po kolejnych 10 minutach stwierdził, że jest zmęczony, więc poszedł odpocząć. Odpoczynek trwał około pół godziny. W końcu po ok. 2 godzinach lina została jako tako zwinięta. Można było odpływać.
„Synku, nie jest ci zimno? Bo gdyby ci było zimno, to może włożysz sweterek. Ten niebieski, żółty, a może w paski? Który ci przynieść?”
„Synku, a może jesteś głodny? Może zrobić ci kanapkę? Wolisz z wędliną czy z serem, a może też pomidorka?”
Próbowałem trochę reagować, by skłonić młodego do bardziej samodzielnej postawy, ale zostałem postawiony na baczność, by nie wylewać dziecka z kąpielą. Żeby nie na siłę i powoli, delikatnie. Właściwie, zgodnie ze starym rzymskim prawem leżącym u podstaw kultury europejskiej, „Volenti non fit iniuria” (łac. Chcącemu nie dzieje się krzywda), odpuściłem sobie wychowywanie nie swojego 15-latka.
Z reguły mam jakąś receptę, jak sobie radzić z trudnymi przypadkami. Tym razem przyznam, nie jestem pewien. Urobienie takiego materiału ludzkiego do miana żeglarza na krótkim rejsie wydaje mi się niemożliwe. Chcielibyśmy, aby cała załoga działała sprawnie, wspólnie, ochoczo. I tu, w tym miejscu pojawia się inny problem. Nasza reakcja. Złapałem się na tym, że w pewnych okolicznościach reaguję agresją. Jeśli nawet nie daję po sobie poznać zdenerwowania, to w środku czuję wulkan. O czym to świadczy? Kiedy się denerwujemy? Kiedy reagujemy agresją?
Abyśmy zareagowali w ten właśnie sposób, muszą pojawić się dwa czynniki. Pierwszy, to musimy odebrać jakąś sytuację za niebezpieczną, groźną, niekomfortową. Wszystkie opisane sytuacje takie były. Mogły stanowić zagrożenie dla harmonii pracy załogi albo nawet bezpieczeństwa ludzi. Przede wszystkim zagrażały naszemu wyobrażeniu o żeglarstwie, o wartościach reprezentowanych przez to środowisko i oczekiwanych zachowaniach ludzi. Drugim czynnikiem jest nasza umiejętność radzenia sobie z takimi sytuacjami. Jeśli umiemy, to sobie radzimy i jesteśmy spokojni. To tak jak na sztormie. Wiemy, jak to robić i jest spokój. Ale jak nie wiemy, jak sobie poradzić, sytuacja zaczyna wzbudzać w nas agresję. Reagujemy nerwowo, popełniając przy tym wiele błędów.
Gdy teraz spotykam się ze zjawiskiem dziumdzi,
radzę sobie ze spokojem. Przymykam oczy i reaguję tylko na zachowania mogące stanowić niebezpieczeństwo dla załogi lub samej dziumdzi. Rejs się kiedyś skończy. Wszyscy się rozjadą. Mają pozostać przyjemnie wspomnienia.
Ale jest też drugi morał.
Jako skipperzy powinniśmy uczyć się ludzkich zachowań, by jak najlepiej je rozumieć. By jak najmniej sytuacji wyzwalało w nas agresję. Musimy więc uczyć się, jak sobie radzić w różnych sytuacjach, nie tylko związanych z żeglowaniem, ale także z zachowaniami naszymi i członków naszych załóg. A wszystko to po to, by udział w rejsie był dla wszystkich niezapomnianym, przyjemnym przeżyciem.