Nigdy nie należy wypływać ze spokojnego portu bez sprawdzenia prognozy pogody. To jedno z podstawowych praw obowiązujących w żeglarstwie. Drugie, oczywiście mniej obowiązujące, to: „sprawdź człowieku, jak wypływasz na szerokie wody, czy masz na pokładzie jakieś zapasy żywności”. Nie da się ukryć, że w tym przypadku oba prawa zostały zlekceważone. Porzuciliśmy niezłe kotwicowisko nie sprawdzając prognozy i nie popatrzyliśmy co nam w schowkach i lodówce jachtowej do jedzenia zostało. Zakładaliśmy w typowo polski sposób, że „jakoś to będzie”. Otóż nie było!
Rozwiała się bora, wiatr tężał, w bliskim zasięgu nie było bezpiecznego, osłoniętego od bory portu ani kotwicowiska. Co było robić. Zarefowaliśmy się maksymalnie i poszliśmy w otwarte morze, aby w miarę bezpiecznie płynąć do czasu aż wiatr zelży. Trwało to jakiś czas, dwie osoby z naszej załogi przewieszone przez burtę, zabezpieczone szelkami „oddawały hołd Neptunowi”. Muszę się przyznać, że nie znoszę tego eufemistycznego określenia, więc powiem wprost – rzygały jak opętane. Taka zabawa trwała półtorej doby. Wreszcie wiatr ucichł i, jak to bywa po borze, pogoda zrobiła się fantastyczna, bezchmurne niebo i słońce. Jedynie spore, rozkołysane wiatrem fale przypominały o zakończonym sztormie. Wymęczeni półtoradobowym sztormowaniem doszliśmy do najbliższego miejsca nadającego się na spokojne kotwicowisko. Zatoka była urokliwa, parę boi cumowniczych dawało pewność bezpiecznego postoju. Nie ma co kryć, bardzo wygłodniali rozpoczęliśmy przegląd spiżarni. No i tu smutne zaskoczenie - znaleźliśmy paczkę spaghetti, cebulę i puszkę pomidorów pelatti – owszem z tych składników można upichcić całkiem zacną potrawę, ale po półtoradobowym poście to przecież nie wystarczające. Piotr po kolejnym „nurkowaniu” w bakiście z triumfem zademonstrował wyłowioną z tych czeluści puszkę przywiezionej z polski mielonki turystycznej i zaproponował – zrobimy spaghetti bolonese! Nie wytrzymałem - po moim trupie!
Razem z najładniejszą załogantką wybrałem się pontonem na brzeg zatoki, pokazałem jej jak wygląda dziki czosnek wyrastający ze skalnych szczelin nadmorskiego brzegu. Szybko zebrała spory pęczek, uwieńczony miniaturkami czosnkowych główek, niemniej bardzo aromatycznymi. Ja w tym czasie spenetrowałem skały wchodzące w morze i zebrałem ulokowane na wysokości linii wodnej oraz tuż pod nią przyrośnięte małże. Trzymały się podłoża mocno, ale udało się je oderwać. Z taką zdobyczą wróciliśmy na jacht.
Teraz należało nastawić wodę do gotowania makaronu. Oprócz tego do niewielkiego garnka wlaliśmy trochę białego wytrawnego wina i gdy się zagotowało wrzuciliśmy do niego zebrane małże. Gdy wszystkie się otwarły, wyjęliśmy je z garnka, zachowując wywar. Posiekaną cebulę wraz z zebranym na lądzie czosnkiem zeszkliliśmy na oliwie, po czym dodaliśmy pomidory z puszki. Teraz wystarczyło podlać sos resztą wywaru z małży i gdy wszystko dobrze się podgotowało dodać małże. Po sprawdzeniu czy sos jest dostatecznie przyprawiony i czy dobrze smakuje, wrzuciliśmy do niego ugotowane spaghetti. Obiad był znakomity, tym bardziej, że mieliśmy jeszcze w zapasie dwie butelki białego, wytrawnego wina. A mielonkę zjedliśmy z chlebem na kolację.