TYP: a1

W trzy jachty wokół Rugii

czwartek, 26 czerwca 2014
Andrzej Bartz
Autor tekstu Andrzej Bartz for P. Romer
Autor tekstu, Andrzej Bartz
fot. P. Romer
O rejsie wokół Rugii myśleliśmy z Piotrem – moim skiperem – od dwóch lat, to jest od czasu naszego rejsu ze Szczecina do Peenemunde. Wtedy Rugia osłoniła nas przed sztormową pogodą, kiedy wracaliśmy po morzu do Świnoujścia.

Dla oszacowania kosztów naszej wyprawy, w szczególności zużycia paliwa, Artur, który przygotowywał się do roli pierwszego oficera, opracował szczegółowy harmonogram rejsu w trzech wariantach – optymistycznym, najbardziej prawdopodobnym i pesymistycznym. Ich dookreślenie było uzależnione od kierunku i siły wiatru, przyjęcia różnych proporcji czasu pływania na żaglach i silniku. Niestety, w ostatniej chwili przed wyjazdem choroba unieruchomiła go w domu.

Piotr powierzył mi zebranie jak najwięcej informacji o atrakcjach tej wyspy i jej najbliższych okolicach na stałym lądzie, abyśmy nie tracili cennego czasu na wybór i dotarcie do wartych obejrzenia obiektów. Lubimy żeglować, ale nie lubimy dowiadywać się dopiero po rejsie o tym, że byliśmy blisko interesujących miejsc i obiektów. Po pozytywnych doświadczeniach zebranych w trakcie pierwszego rejsu chcieliśmy wrócić na akweny Pomorza Przedniego.

Jako człowiek przezorny załatwiłem sobie przed wyjazdem EKUZ oraz przez zaufanego brokera ubezpieczenie od dodatkowych kosztów leczenia za granicą, z uwzględnieniem ewentualnej konieczności transportu do kraju, a także od skutków nieszczęśliwych wypadków w okresie całej podróży.

Piątek, 16.05.2014 r.

Ostatni dzień pracy przed urlopem dłuży się niemiłosiernie. Odbieram nieliczne telefony z życzeniami. Mało kto pamięta o imieninach Andrzeja w maju. Po powrocie do domu kolejny raz przepakowuję swój żeglarski worek i plecak. Od kilku dni zgodnie z zasłyszaną kiedyś radą codziennie wypakowywałem jedną rzecz. Wygląda na to, że jestem już optymalnie spakowany. Pozostaje położyć się i przespać „na zapas” przed podróżą.

O 23:30 gotowy do wyjścia dzwonię do Piotra z pytaniem o to, jak rozwija się operacja „Rugia”. Razem z naszymi przyjaciółmi z Warszawy, Kamillą i Darkiem, jest już w drodze do mnie. Proponują, żebym nie zabierał ze sobą żadnego ekwipunku, bo nie ma już miejsca w bagażniku, a przecież będziemy jeszcze robić uzupełniające zakupy artykułów spożywczych. Ignoruję tę prowokacyjną propozycję, zarzucam worek na plecy i wychodzę na osiedlowy parking.

Krótkie przywitanie, dopchnięcie bagaży i ruszamy. Jest 23:50, z odtwarzacza cichutko wybrzmiewa głos pani Alicji Majewskiej:
„Jeszcze się tam żagiel bieli, chłopców, którzy odpłynęli,
nadzieja wciąż w serc kapeli na werbelku cicho gra,
bo męska rzecz być daleko, a kobieca – wiernie czekać,
aż zrodzi się pod powieką inna łza, radości łza.”

Kamilla milczy, może myśli o tym, że tym razem po raz pierwszy nie została na brzegu, wyrusza w morski rejs i będzie dzielić z całą załogą wszystko, co nam los zgotuje.

Krótka przerwa na zakupy w całodobowym sklepie wielkopowierzchniowym. Zdążamy przed godzinną przerwą w pracy kasjerek. Dołożenie zakupów do bagażnika to już teraz bardzo precyzyjna i odpowiedzialna czynność. Wreszcie rozpoczynamy jazdę do Breege na wyspie Rugia.

Sobota, 17.05.2014 r.

Noc upływa na spokojnej jeździe pustymi o tej porze szosami. Rano w Świnoujściu przy wjeździe na miejski prom popełniamy błąd i mimo odpowiedniego znaku jedziemy „pod prąd”. Zaskoczona tym załoga promu wprowadza nas jako pierwszych na pokład, wstrzymując na chwilę wjazd dużych ciężarówek. Czyżby uznali nas za kogoś ważnego. Skoro łamiemy przepisy to pewnie nam wolno – może tak właśnie pomyśleli?

Na promie pojawiają się pierwsze wspomnienia z rejsu sprzed dwóch lat – ze Szczecina do Peenemunde, gdy w drodze powrotnej do Świnoujścia płynęliśmy na południe kanałem Piastowskim, podziwiając uroki tutejszego „ptasiego raju”.

Po zjechaniu z promu i opuszczeniu lewobrzeżnego Świnoujścia tablice z niemieckimi nazwami miejscowości pojawiają wraz ze wschodzącym słońcem. Z sentymentem patrzę na ładny Wolgast i pomalowany na niebiesko zwodzony most drogowo-kolejowy. To kolejne wspomnienie z minionego rejsu, gdy przepływaliśmy pod tą nowoczesną konstrukcją wieczorem w drodze do Peenemunde. Dzisiaj nie musimy się obawiać dalb, które wtedy zobaczyliśmy w ostatniej chwili, dzięki dwóm szperaczom, którymi oświetlaliśmy drogę przed dziobem.

W Stralsundzie mostem wysoko rozpiętym między stałym lądem i wyspą pokonujemy cieśninę i dostajemy się na Rugię. Z daleka rzucamy okiem na dachy i wieże Greiswaldu.

Podróż do portu, w którym czekały na nas jachty, zaplanowaliśmy ze znaczną rezerwą czasu przewidzianą na obejrzenie jednej z atrakcji turystycznych na Rugii. Skręcamy do Ralswiek i zatrzymujemy się na pustym jeszcze parkingu. Odpoczywamy na tarasie hotelu mieszczącym się w dawnym pałacu.

Z daleka podziwiamy zamknięty przed sezonem turystycznym, położony na brzegu jeziora teatr plenerowy Naturbuhne. Oglądamy złożone na brzegu „okręty pirackie” wykorzystywane jako ruchoma scenografia w wystawianych tu w sezonie letnim, na brzegu i na wodzie przedstawieniach o legendarnym piracie Klausie Sturtebekerze. Na Rugii powszechnie oferowane jest lokalnie produkowane piwo sturtebeker.

Zaczynamy doświadczać sympatycznego zwyczaju pozdrawiania się przez nieznajomych przy spotkaniach na drogach dla rowerów, ścieżkach spacerowych czy na pomostach w marinach. Miło się siedzi na ławce przy nadbrzeżnej promenadzie i spożywa smaczne kanapki oraz owoce przygotowane przez Kamillę. Parking powoli zapełnia się autokarami, a my ruszamy do Breege.

Breege to mała miejscowość, w której niewiele jest do oglądania. Mieliśmy trudności ze znalezieniem sklepu. Przy kei są dwie małe knajpy, a sama marina dysponuje zadowalającym zapleczem żeglarskim. Jest tu baza czarterowa firmy MOLA. Jak na tak małą miejscowość, jest tu marina miejska ze sporym basenem portowym, gdzie cumuje kilka kutrów rybackich i zawija tutejsza biała flota. W północno zachodnim skraju portu umiejscowiona jest stacja paliw dla jachtów czynna w godzinach 9:00-17:00, na samej kei parking na kilkanaście samochodów i wózki umożliwiające wygodne przewiezienie rzeczy na jacht, w odległości 400 metrów spora łączka z płatnym parkingiem, gdzie można zostawić samochód na czas trwania rejsu (4€/doba). Dla jachtów przeznaczony jest pojedynczy długi pomost w kształcie (lekko przełamanej) litery T. Miejsc parkingowych jest około 60, ale ponad połowa zajmowana jest przez rezydujące tu jachty prywatne i czarterowe. Cumowanie do dalb wykonanych z rur z grubego PCV.

Eldena - za kolkiem Piotr, sprawca calego zamieszania
Wieck - za kółkiem Piotr, sprawca całego zamieszania
Fot. K. Bok

Po pobieżnym zapoznaniu z mariną i sprawdzeniu dostępności sanitariatów (ubikacje i umywalki z zimną wodą dostępne bez ograniczeń całą dobę, prysznice uruchamiane żetonami, które można zakupić tylko w godzinach pracy bosmana (po niemiecku hafenmeister)) przystępujemy do załatwienia formalności związanych z odbiorem jachtu i opłatami. Zostajemy miło przyjęci i sprawnie obsłużeni zarówno w biurze, jak przy przekazywaniu jachtu. Obsługa jest rzeczowa i sympatyczna. Jacht posprzątany i umyty. Zauważamy jeden bulaj oklejony dobrą niemiecką taśmą izolacyjną. Trochę nieufni po różnych doświadczeniach z firmami czarterowymi robimy zdjęcie i zgłaszamy usterkę przekazującemu. Notuje nasze spostrzeżenie i z sympatycznym uśmiechem wyraża przekonanie, że przy tak dobrze uszczelnionym bulaju za tydzień w piątek wieczorem uda nam się ponownie zobaczyć w Breege. Przy okazji nieodpłatnie udzielamy mu lekcji języka polskiego w zakresie słów: wiadro, szczotka i kibel. Mamy nadzieję, że przy zdawaniu jednostki będzie równie miło.

Korzystając z uprzejmości niemieckiego armatora, mustrujemy się na pokład czternastometrowego slupa El Shalom z niemiecką banderą już o 11:10, prawie sześć godzin przed uzgodnionym terminem przekazania. Po szybkim rozpakowaniu się i zapoznaniu z jednostką można, oczekując na pozostałych uczestników rejsu, korzystać z dobrodziejstw pięknej majowej pogody.

Po przyjeździe Marka II otrzymujemy od niego małą polską banderę, którą wywieszamy pod lewym salingiem, aby zaznaczyć, że na pokładzie jest polska załoga.

Pierwsze obserwacje jachtu wywołują mieszane uczucia. Można zauważyć różnicę między stanem rzeczywistym a tym, co było na zdjęciach i w opisach, które przekazano nam przed wyjazdem. Na rufie odnotowujemy brak charakterystycznej dla konstrukcji stoczni Hanse odchylanej pawęży, która po otwarciu staje się szerokim trapem lub podestem kąpielowym. W tym wykonaniu, stojąc za kołem sterowym ma się za plecami tylko cienki podwójny reling. Przy sterowaniu stoi się na zupełnie płaskiej podłodze kokpitu szerokiej jak pokład lotniskowca, bez żadnych podpórek na stopy, co w przypadku żeglugi w przechyle wymaga ekwilibrystycznych umiejętności, a co dopiero by było w trudnych warunkach – mokrej żegludze na dużej fali. Już przed rejsem wiedzieliśmy, że czarterowana jednostka nie jest wyposażona w ster strumieniowy. Mimo tylko trzech lat pływania wygląda na nieco sfatygowaną. Razi nas brak konserwacji elementów drewnianych stolika w kokpicie.

Jak przekonamy się już w trakcie pływania, jednostka jest szybka, a pod pełnymi żaglami przy czwórce jacht żegluje jeszcze prawie na równej stępce. Da nam sporo radości z żeglowania. Jednak rozwiązanie samohalsujące foka znacznie zmniejsza możliwości jego poprawnego wybrania w szczególności na kursach ostrych. Kuchenka gazowa nie jest osłonięta od szafki, co stwarza zagrożenie pożarowe przy używaniu dużego płomienia palnika. Rozplanowanie mebli nie podoba się osobom z doświadczeniem w żegludze w trudnych warunkach. Zauważamy także, że kanapy i pojemniki pod nimi porozchodziły się w miejscach złączeń. Mamy ze sobą swoją skrzynkę z narzędziami i akcesoria, w tym kleje. W trakcie rejsu znajdziemy czas na polepszenie stanu umeblowania jachtu.

Szczególne rozbawienie wywołuje nieprzytwierdzone siedzisko w postaci pufy. Wyobrażamy sobie jak w sztormie zamienia się w pocisk polujący na załogę. Ogólnie jacht nie wygląda na „dopieszczony”. To niezły projekt i jeśli po zakończeniu służby w czarterze dostanie się w troskliwe ręce dobrego szkutnika, może jeszcze zabłysnąć.

Do godziny 16:00 wszystkie trzy załogi – w sumie 22 osoby – są w komplecie na miejscu. Bardzo sprawnie odebrane zostają pozostałe dwa jachty.

Odbywa się narada skiperów. Uzgodniona zostaje ostatecznie trasa rejsu wokół Rugii i zasady wspólnego pływania. Przyjęte zostaje założenie, że każdy skiper pływa i organizuje pobyt swojej załogi na lądzie samodzielnie, starając się, aby na koniec każdego dnia wszystkie załogi spotkały się przy kei tego samego portu. Uzgodnione zostają sygnały wywoławcze do prowadzenia korespondencji radiowej: Piotr – dla skipera na „El Shalom”, Marek I – dla skipera na „Vivien” i Marek II – dla skipera na jachcie „Jana”.

Na naszym pokładzie Piotr przeprowadza odprawę załogi. Informuje o tym, że po rozmowach z kandydatami powierza funkcje pierwszego oficera Michałowi, drugim zostaje Darek, a trzecim Ewa. Zostajemy podzieleni na trzy wachty: pierwsza to Michał, Józek i Witek, druga Darek i Andrzej, a trzecią stanowią Ewa, Kamilla i Sławek. Witek jedyny w naszym gronie posiadacz patentu starszego sternika motorowodnego zostaje naszym starszym mechanikiem i przyjmuje na siebie obowiązek codziennego kontrolowania stanu maszyny. Zapoznajemy się z zasadami bezpieczeństwa na jachcie i w praktyce ćwiczymy użycie sprzętu ratunkowego oraz asekuracyjnego. Rozpoczynamy prowadzenie równolegle dwóch logów podróży: jednego w języku polskim i drugiego będącego tłumaczeniem pierwszego na język niemiecki.

O godzinie 17 wypływamy wszyscy do portu Vitte na wyspie Hiddensee. Naszym celem jest wyspa, która ma ok. 17 km długości, a jej szerokość wynosi od ok. 250 m do prawie 4 km. Otaczają ją liczne mielizny. Objęta jest ochroną w ramach Parku Narodowego „Vorpommersche Boddenlandschaft”. Działa tam stacja ornitologiczna gromadząca informacje dotyczące migracji ptaków.

My mamy na pokładzie pasjonata ornitologii – Józka, który chętnie przekazuje nam swoją wiedzę i zaraża pasją do obserwowania i rozpoznawania gatunków ptaków. W kokpicie zawsze są dwie lornetki – jedna do obserwowania sytuacji i wyszukiwania potencjalnych zagrożeń na akwenie, a druga do „polowania” na ptaki. We wszystkich miejscach, które odwiedzimy, Józek będzie odbywał swoje samotne poranne spacery, aby obserwować ptaki, a z rejsu przywiezie kolejny niemiecki atlas ptaków.

W drodze do Stralsund
W drodze do Stralsund
Fot. K. Bok

Płyniemy wąskim torem wodnym wśród płycizn. Na jednej z nich zauważamy stojącego po pas w wodzie wędkarza, który łowi ryby w odległości 10 metrów od zielonej boi toru wodnego. Wygląda jakby stał na podwodnej „ambonie”.

Przygotowujemy pierwszy wspólny obiad. Zajadamy się zupką i kurczakiem z ryżem. Przez cały rejs będziemy jeść do syta smaczne i urozmaicone posiłki. To jeden z pozytywnych efektów solidnie przeprowadzonego procesu przygotowania rejsu. Ewa, Kamilla i Darek precyzyjnie zaplanowali strukturę zakupów, biorąc pod uwagę budżet, skład załogi i długość rejsu, a także to, że przygotowanie posiłków nie powinno zajmować zbyt wiele czasu. Ja staram się zmonopolizować zmywanie. Dostaję ksywę „zmywarka”. Dobrze mi z tym. Lubię wykonywać dobrze określone proste zadania. Odpoczywam przy nich psychicznie.

Kiedy zbliżamy się do wyspy, zauważam latarnię Dornbusch znajdującą się na północnym jej krańcu. Wpływamy do portu rybackiego w Vitte. Chwile wcześniej wyprzedził nas duży jacht „grzejący” pełną mocą silnika, aby załapać się na ostatnie wolne miejsce przy kei do cumowania long side. Nie znajdując dla siebie miejsca, powiadamiamy o sytuacji przez radio Marka I i Marka II idących za nami, a sami „odchodzimy na drugi krąg” kierując się do mariny.

Prowadzi do niej podejście wytyczone od głównego szlaku za pomocą bramek wykonanych z pustych beczek. Kolory czerwony i zielony są już bardzo wyblakłe i w swej barwie dość zbliżone do siebie, niemniej nie ma żadnych wątpliwości, jak podejść do mariny. Cumowanie odbywa się do dalb (drewnianych).

Podejście do kei i cumowanie rufą nie jest pozbawione emocji z uwagi na wąsko rozstawione dalby, na które zarzucamy cumy dziobowe, i naszą szerokość 4,4 m. Według moich obserwacji większość jachtów w marinach Rugii cumuje dziobem do kei i ma to swoje zalety. Jedynie jachty czarterowane przygotowane do wydania klientom bywają zacumowane rufą. My jednak postanawiamy, o ile głębokość przy kei na to pozwala, cumować rufą jak w przeszłości radzieckie okręty wojenne – zawsze gotowe do szybkiego wyjścia. W naszym wypadku chodzi o wygodę i otwartość na spontaniczne wspólne imprezy integracyjne trzech załóg jachtów stojących obok siebie lub naprzeciw siebie po przeciwnych stronach kei. Wszystkie trzy wyczarterowane przez nas jachty mają wygodne i bezpieczne wejścia od rufy – chcemy z nich korzystać.

Wieczorem pierwszy raz od dłuższego czasu mamy okazję spotkać się w tak zacnym gronie przyjaciół – pasjonatów pływania pod żaglami. Okolicznościowy toast – „za cudowne ocalenie” – rozwiązuje języki. Rozmowy ciągną się „w głuchą noc”.

Na czystym do tej pory niebie z pięknym księżycem i licznymi gwiazdami zaczynają się pojawiać cirrusy. Wiadomo każdemu żeglarzowi: „cirrus na niebie pogoda się ..... ”. Prognoza potwierdza obserwacje – na 4 rano zapowiadany jest deszcz. Na razie jest bardzo romantycznie, a liczne na wyspie słowiki nie dają mi przez długą chwilę zasnąć. Tymczasem na kei mistrz Józek uczy zainteresowanych uczniów rozpoznawania głosów ptaków. Jeden z adeptów ornitologii wykazuje się nadgorliwością i zwraca uwagę na popiskiwanie dobiegające z końca sąsiedniej kei. Józek po chwili nasłuchiwania diagnozuje – to ta para niemieckich „ptaszków” co dzisiaj mustrowała na zacumowaną tam łódkę.

Niedziela, 18.05.2014 r.

O 7 rano jestem po porannej toalecie gotowy do wyjścia na samotny spacer. W tej marinie toalety i umywalki z ciepłą wodą dostępne są na kod. Prysznice po zakupieniu żetonów, co można zrobić tylko w godzinach pracy bosmana. W pobliżu rybackiego portu jest mały market, ale jak większość sklepów w Niemczech – zamknięty w niedziele. Załogi trzech jachtów odsypiają jeszcze nocne pogwarki. Niebo zachmurzone, ale deszcz nie pada.

Wychodzę na rekonesans Vitte. Podziwiam zadbane domy kryte strzechą. Zwracam uwagę na wiele interesujących detali architektonicznych i ozdób. Wszędzie widać nowe inwestycje udokumentowane tablicami informującymi o źródle finansowania z funduszy unijnych. Nowe: nawierzchnia głównej ulicy, ścieżka rowerowa przy wydmach, lądowisko dla śmigłowców, elewacje wielu budynków – wszystko to robi na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Biorąc pod uwagę, że przed każdym domem stoją liczne rowery do wynajęcia, a opłaty portowe są średnio dwa razy większe niż w innych marinach w okolicy Rugii – przypuszczam, że Vitte musi być w sezonie oblegane przez wczasowiczów.

Po powrocie trafiam na przygotowania do śniadania. Po sprzątnięciu ze stołu wychodzimy całą załogą na spacer po Vitte. Wcześniej Piotr pobiegł samotnie do latarni morskiej na północny krańcu wyspy. Ja jestem już przygotowany do roli lokalnego przewodnika. Wspiera mnie Michał, który cierpliwie tłumaczy nam wszelkie niemieckie napisy, a także z pogodą ducha próbuje przetłumaczyć na niemiecki wymyślane przez nas zwroty. Będzie taką rolę pełnił przez cały rejs. Tylko raz na pytanie o to, jak po niemiecku mówi się na biedronkę, odparował z lekką irytacją w głosie – „die Biedronke”. Niewiele pamiętam ze szkolnych lekcji niemieckiego, ale coś mi zaświtało, że żartuje. Przecież biedronka to chyba der Marienkafer, a boża krówka die Sonnenvogelein. Pozostało dla mnie tajemnicą, czym pytający „zasłużył sobie” na ten żart Michała.

Dzięki Michałowi w trakcie całego rejsu nie mieliśmy żadnych problemów w marinach, w sklepach, przy negocjacji obniżek cen biletów dla grupy w muzeum czy w autobusie. W restauracjach mieliśmy dokładnie przetłumaczone znaczenie wszystkich pozycji w menu. Tym razem nie musieliśmy na obiad jeść na zimno „zamówionej na chybił trafił” ryby w galarecie, jak to zdarzyło się nam dwa lata temu w Wolgaście. Michał, nasz pierwszy oficer i „nasz najlepszy człowiek w Niemczech”, był przez cały rejs bardzo ważnym i pomocnym wszystkim członkiem załogi.

Z przyjemnością obserwowałem jego sympatyczne relacje z teściem – Józkiem. Józek twierdził, że ma w trakcie rejsu powierzoną mu przez córkę misję pilnowania zięcia, a Michał troskliwie, dyskretnie opiekował się teściem, dopieszczał go, np. kupując mu lody.

W trakcie drugiego dla mnie spaceru, jeszcze raz mam okazję podziwiać ładne obejścia w Vitte. Wokół domów z reguły są zadbane ogródki i rośnie dużo krzaków bzu. Dostrzegam z daleka jeden budynek pomalowany na jaskrawy niebieski kolor. Być może to błękitna stodoła (Blaue Scheune) pochodząca z początku XIX wieku, którą w okresie neoromantycznej mody na Rugię kupił malarz Henni Lehman i pomalował na niebiesko. Jesteśmy tu zbyt krótko, by poznać wszystkie uroki Hiddensee, np. rezerwat Dunenheide na wydmach. Józek nie ma czasu, by przeprowadzić obserwacje żyjących tu ptaków siewkowatych.

Wyruszamy jeszcze przed południem w dalszą drogę. Na godzinę 16 planujemy zawinąć do portu w Stralsundzie. W drodze mam jedyną w tym rejsie wachtę za sterem podczas deszczu. Gorąca zupa w trakcie drogi świetnie regeneruje siły. Zgodnie z harmonogramem zawijamy do Stralsundu. Pogoda stale się poprawia. Już do końca rejsu w dzień będzie tylko słońce, wiatr i stosunkowo wysokie temperatury. Trafiliśmy w tygodniowe okno dobrej żeglarskiej pogody. Pozwoli nam ona na stosunkowo długie pływanie pod żaglami. Na silniku tylko w kanałach, na krótkich odcinkach torów wodnych wyznaczonych w płytkich cieśninach i to w przypadku całkowicie niesprzyjającego kierunku wiatru.

Przed mostem w Stralsundzie
Przed mostem w Stralsundzie
Fot. J. Bielacka

Po przybyciu do Stralsundu cumujemy w CityMarinie do pomostu z Y-bomami. Jest dość duża i z pewnością zawsze znajdzie się miejsce dla potrzebujących, ale system dostępu do prądu i wody wymaga wykupienia u bosmana przedpłaconej karty zbliżeniowej (zasilonej dowolną kwotą EUR, kwota niewykorzystana jest zwracana) i za jej pomocą podłączenia się do słupka z prądem i wodą. Co ciekawe, opłaty ściągane są z karty za zużyte kWh oraz każde zatankowane 50 litrów. Wejście do toalet także jest na kartę.

Po zgłoszeniu się do bosmana i zapłaceniu opłat portowych udajemy się na zwiedzanie historycznej części miasta. Po drodze spoglądamy na górujące nad portem maszty żaglowca „Gorch Fock”, który tu znalazł przytułek po latach pływania po morzach całego świata. Po II wojnie światowej w ramach reparacji wojennych został przekazany ZSRR i nosił nazwę „Towariszcz”. Pod banderą radziecką wygrał w 1974 r. operację „Żagiel”, której meta znajdowała się w Gdyni.

Między zabytkowymi budynkami portu zlokalizowany jest nowoczesny gmach Oceanarium, które postanawiamy zwiedzić następnego dnia. Miasto w niedzielę pod wieczór wygląda jak porzucona dekoracja teatralna. Ruch na ulicach minimalny. Tu też widać inwestycje unijne z ostatnich lat. Większość zabytkowych budynków jest po zabiegach konserwatorskich, a współczesne „klocki” z czasów NRD otrzymały nowe elewacje.

Powoli spacerujemy po zaułkach miasta. Z uwagi na krótki pobyt w mieście nie mamy szansy obejrzeć licznych zabytków. Kilka wzbudza nasze szczególne zainteresowanie swym majestatycznym wyglądem i piękną architekturą: Kościół Najświętszej Marii Panny, potężny gotycki budynek, Kościół św. Ducha i Kościół św. Jakuba, położony nieco na uboczu od rynku na placyku wciśniętym w labirynt wąskich uliczek. Na rynku z zaciekawieniem oglądamy czerwony Ratusz, unikalny zabytek w stylu gotyckim. Pod koniec spaceru Michał prowadzi nas do najlepszej restauracji rybnej, gdzie zjadamy spóźniony obiad.

Wieczorem kolejne spotkanie, tym razem u sąsiadów przy kei. Moja wizyta u nich trwa krótko. Zmęczenie bierze górę i kładę się spać. O czwartej rano budzę się i wychodzę na pomost. Zawieram znajomość z łabędziem i trzema miejscowymi wędkarzami. W porcie i mieście panuje cisza. Słyszę tylko cichą rozmowę po niemiecku, dobiegającą z kokpitu jednego z jachtów.

Poniedziałek, 19.05.2014 r.

Rano Stralsund trochę ożywa. Widać autobusy, nieliczne samochody i rowerzystów. O godzinie 9:30 jesteśmy już pod Oceanarium. Po zrobieniu kilku pamiątkowych zdjęć grupowych kupujemy bilety i rozpoczynamy oglądanie imponujących wystaw i akwariów. W największym z nich pływa rekin o „plastikowym wyrazie twarzy”, jak to celnie ujął filmujący go Darek. Kamilla i Piotr zarówno na pokładzie, jak i w terenie czy też wewnątrz zwiedzanych obiektów systematycznie wykonują profesjonalne fotografie.

Z przyjemnością patrzę na Kamillę, która z pasją i ofiarnością przyjmuje na pokładzie płynącego w przechyle jachtu pozy reportera „frontowego”. Stojąc wtedy za sterem i widząc zapamiętanie w walce o interesujące ujęcie, powtarzam sobie po cichu na wszelki wypadek kolejność elementów składających się na manewr „człowiek za burtą”. Człowiek z aparatem zawierającym bezcenne ujęcia.

Darek posługuje się miniaturową kamerką – rejestruje krótkie reportaże z kolejnych etapów naszej wędrówki, nagrywa okolicznościowe wywiady z członkami załogi, które uzupełnia pomysłową narracją. Ma wyjątkowy dar komentowania i puentowania różnych zdarzeń oraz sytuacji.

W Oceanarium oglądamy wystawy tematyczne, fokarium, akwaria i na końcu docieramy do dużej i wysokiej sali pod kopułą, w której zawieszone są chyba naturalnej wielkości imitacje waleni. Leżąc na specjalnych leżankach słuchamy dźwięków wytwarzanych w naturze przez te ssaki. Ma to pewnie jakieś pozytywne działanie terapeutyczne, a na pewno usypiające.

Po wyjściu z Oceanarium udajemy się na pokład naszej łodzi, po drodze zjadając smaczne lody. Kilka manewrów portowych z dawką stresu i wychodzimy kierując się pod mosty.

Drewniany most zwodzony w Eldenie
Drewniany most zwodzony w Wieck
Fot. M. Biegaj

Najpierw przepływamy pod wysoko spinającym Rugię ze stałym lądem mostem o bardzo nowoczesnej konstrukcji. Następnie krążymy, czekając na otwarcie starego niskiego mostu zwodzonego. Przy okazji staramy się rozwikłać, dlaczego obok nowego wysokowodnego mostu nadal utrzymywany jest stary zwodzony. Ostatecznie dochodzimy do wniosku, że decyduje o tym przeznaczenie mostu. To most kolejowo-drogowy. Pewnie nie zdecydowano się jeszcze na dużą zmianę wysokości, na której trzeba by doprowadzić nasypy z obu stron cieśniny, aby móc zbudować wysoki most kolejowy. Wreszcie dwa zielone światła na moście zwodzonym otwierają nam drogę do Greifswaldu. Mamy przeciwny wiatr i napięty harmonogram rejsu. Płyniemy więc korzystając z silnika. Na pokładzie panuje dobra atmosfera i wszyscy wykonują swoje zadania dbając o porządek, co jest podstawą bezpieczeństwa i dobrego samopoczucia dziewięciu osób wspólnie podróżujących na ograniczonej powierzchni jednostki.

Przy wejściu z cieśniny na rzekę Ryck, prowadzącą nas do Greifswaldu, mijamy budowaną zaporę sztormową – wyglądającą jak miniatura tej z Londynu. Zatrzymujemy się przed mostem zwodzonym w Wieck, w miejscu, gdzie są dalby do cumowania. Cumujemy do burty jachtu Marka II. Nie znamy zasad otwierania potencjalnie o pełnych godzinach mostu. Na szczęście podpływa jacht motorowy i krąży przed samym mostem. Jego obsługa ręczną korbą podnosi most. W trakcie przepływania pod nim słyszymy skierowaną pod naszym adresem instrukcję postępowania. Dzięki Michałowi rozumiemy, że jak żadna jednostka nie pływa przy samym moście, to nie jest on otwierany.

Rzeka Wieck
Rzeka Wieck
Fot. P. Romer

W Greifswaldzie szukamy miejsca do zacumowania. Podchodzimy do pontonu zacumowanego przy nabrzeżu stoczni jachtowej Hanse, z której pochodzi nasz jacht. Michał po niemiecku pyta robotników o możliwość cumowania. Niestety, bez skutku. Ktoś z nas coś komentuje po polsku i sytuacja się wyjaśnia. To Polacy zatrudnieni w tej stoczni. Po tymczasowym postoju obok pontonu zostajemy namówieni do zmiany miejsca przez załogę Marka I.

Ostatecznie wszystkie trzy jachty cumują w marinie przy osiedlu niewielkich kamieniczek. Marina miejska (pomosty z Y-bomami) jest miejscem zacisznym i ładnym. Ma w tej chwili wejście w innym miejscu niż poprzednio. Przekopane zostało ono bliżej mostu w Wieck, a dotychczasowe zostało przegrodzone mostkiem. Biuro bosmana znajduje się nad samą rzeką, a sanitariaty (elektroniczny token wejściowy + prysznic na monety 1 EUR) trochę w głębi, między budynkami stoczni Hanse. Można cumować też na samej rzece Ryck tuż przed biurem bosmana, ale trzeba mieć długie cumy, bo dalby są dostosowane do dużych jachtów.

Greisfald
Greifswald
Fot. P Romer

Po kolacji udajemy się do starej części miasta, po drodze oglądając kilkadziesiąt old timerów zacumowanych w muzeum portowym urządzonym na południowym brzegu rzeki Ryck. Podobno większość z nich jest dopuszczona do żeglugi. Starówkę otaczają mury miejskie i park, który powstał na miejscu dawnej fosy. W ich obrębie mieści się rynek z ratuszem oraz sieć uliczek z zabytkowymi kamieniczkami. Nad miastem dominują trzy wielkie kościoły z katedrą św. Mikołaja patrona żeglarzy na czele. Na tutejszym uniwersytecie chyba jest właśnie sesja, bo nie widać na ulicach studenckiej młodzieży. Odwiedzamy lokal mający w swojej nazwie słowo „kultura” i częstujemy się niemieckim piwem.

Dalszy ciąg wieczoru już na naszym pokładzie upływa na żeglarskich wspomnieniach o regatach lub rejsach, które pozostawiły niczym nie zatarte wrażenia. Siedzimy cichutko, z uwagi na bliskość zamieszkanych domów do późnej nocy. W trakcie tego wieczoru odwiedzamy kolejno pozostałe dwie zaprzyjaźnione załogi, wymieniając się wrażeniami z żeglugi i uszczuplając sobie wzajemnie zapasy.

Wtorek, 20.05.2014 r.

Rano dostosowujemy stroje do panującego upału i ponownie wyruszamy na zwiedzanie. Wdrapujemy się na wieżę katedry św. Mikołaja i oglądamy panoramę miasta. Na rynku w dzień rozstawione są stragany. Naszą uwagę zwraca stragan z warzywami i owocami z Polski. Ogórki, pomidory, jabłka to rozumiemy, ale zaskakują nas polskie szparagi. Zagadujemy sprzedawczynię, która mówi po polsku. Obok ładne stoisko z kwiatami i atrakcyjną kwiaciarką. Przy tej okazji Michał żartuje, że po niemiecku na ładna dziewczynę mówi się po prostu … turystka z Polski.

Na 14 planujemy wyjście w morze. Wypływamy z mariny umytą na błysk łodzią. To Witek, który zrezygnował z drugiego zwiedzania miasta, postanowił nie marnować czasu i wypucował jacht. Lśnimy czystością: łódka i załoga, która skorzystała z długiej kąpieli w nowych łazienkach z ciepłą wodą lecącą całe 5 minut za 1 EURO. To już rozpusta. Zwykle są to 3 lub 4 minuty. Płyniemy powoli wąskim, malowniczym kanałem. Kiedy wychodzimy z kolejnego zakrętu, Piotr właśnie obliczył, że mamy dostateczny zapas czasu do pełnej godziny, kiedy otwierany jest most zwodzony i nieco zredukował prędkość.

Zauważam na brzegu wóz policyjny, sądzę, że ktoś się utopił w kanale. Rozglądam się za nurkiem w wodzie. Dostrzegam aparat na statywie i krzyczę do skipera, że chyba coś filmują. Piotr trafnie domyśla się, że to pomiar prędkości i na wszelki wypadek próbuje ostrzec przez radio płynącą za nami załogę. Niestety, nie słyszą w porę ostrzeżenia – „wypadają” z zakrętu prosto na skierowany w ich stronę radar. Zostają zatrzymani. Skiper poddaje się kontroli trzeźwości. W tym zakresie wszystko jest w porządku. Niestety, za nieznaczne przekroczenie dozwolonej prędkości zostaje nałożona dotkliwa kara 180 EURO. Muszą także czekać godzinę do kolejnego otwarcia mostu. Na odcinku rzeki Ryck między Wieck a centrum Greifswaldu, zgodnie z oznaczeniami na mapach, obowiązuje ograniczenie prędkości do 4 węzłów, co jest kontrolowane przed terminami otwarcia mostu.

Greisfalder Bodden
Greifswalder Bodden
Fot. M. Biegaj

Na torze wodnym w cieśninie spotykamy idący kontrkursem szkolny żaglowiec niemiecki z częścią załogi pracującą na rejach. Stoję za sterem i na widok odległych, lecz rosnących w oczach masztów trochę się peszę. Wywołuję na pokład mojego oficera. Darek postanawia przejść nieco poza drugą stronę toru wodnego, żebyśmy mogli zrobić dobre zdjęcia żaglowca oświetlonego słońcem i sfotografować siebie na jego tle.

Pozdrawiamy młodych adeptów żeglarstwa pracujących na rejach i tych na pokładzie. Wreszcie możemy postawić żagle i swobodnie popływać, bo akwen staje się głębszy. Wiatr 3 B, mała fala, słońce i ciepłe powietrze. Idealna pogoda do żeglowania. Osiągamy prędkość 7,5 węzła. Zaczynamy wyprzedzać harmonogram rejsu, w którym przyjęliśmy średnią prędkość 5 węzłów. Zjadamy smaczne ciasto kupione w Greifswaldzie, gdzie robiliśmy uzupełniające zakupy. W marinie w Leuterbach cumujemy tuż po godzinie 17 po bardzo satysfakcjonującym pływaniu na żaglach.

Wejście do nowej mariny niekłopotliwe, choć stosunkowo wąskie. Wewnątrz cumowanie do dalb (dla większych jachtów szerokość między dalbami może być kłopotem - jest chyba po równo 4 m). Tylko w niewielu miejscach jest szerzej. Bardzo komfortowe sanitariaty (z instytucją prysznica rodzinnego, do którego może wejść cała rodzina/załoga lub po prostu kilka osób jednocześnie). System wejściowy i poboru opłat za wodę i prąd wymaga przedpłaconych kart elektronicznych dostępnych u bosmana. Duży sklep (EDEKA) na przedmieściach, przy drodze w kierunku Putbus.

Lauterbach jest dużą bazą czarterową firmy GOOR. Z zainteresowaniem oglądamy zacumowane tu pływające domy mieszkalne. Można je wynajmować na letni wypoczynek. Tylko co to za frajda tak mieszkać przy kei i patrzeć na wpływające i wychodzące z mariny jachty. No, przynajmniej dla żeglarza to by była katorga. W porcie jest już Marek I z załogą. Załatwili nam formalności portowe i wykupili kod dostępu do sanitariatów. Początkowo Marek I proponuje nam, żebyśmy go odgadli, bo jest tylko … sześciocyfrowy.

Lauterbach poza mariną nie oferuje nic interesującego. Poznajemy siedemdziesięcioletniego żeglarza niemieckiego, żeglującego samotnie już 4 miesiące. Po powrocie z Morza Północnego wybiera się teraz do Polski. Był w Polsce dopiero jeden raz. Jego pasją jest muzyka symfoniczna i samotne żeglowanie. Wypytuje o możliwości zakupu papierowych map polskich akwenów. W zasadzie nie używa map elektronicznych i nie posługuje się Internetem. Po pewnym czasie przyznaje się, że mapy ma. Szukał tylko pretekstu do rozmowy. Chętnie dzieli się wspomnieniami ze swojej żeglugi i obiecuje rano przynieść nam rozkład jazdy kolejki wąskotorowej „Szalony Roland” kursującej z pobliskiego Putbus do kurortów Binz i Sellin. Obietnicy dotrzymał.

Wieczorem odbywa się kolejne spotkanie przedstawicieli naszych trzech załóg, które przeistacza się w wieczór wspomnień. Omówione zostają zabawne aspekty życia w systemie społeczno-politycznym słusznie minionym. Oglądamy filmy z poprzednich rejsów bezlitośnie obnażające wszystkie strony życia na jachcie w trakcie rejsu pełnomorskiego. Niektóre sceny wywołują salwy śmiechu. W końcu przedyskutowany zostaje stan współczesnej kinematografii polskiej ze szczególnym uwzględnieniem interesujących produkcji niskobudżetowych. Na nasz pokład powoli wślizguje się kultura „wysoka”. Po upalnym na lądzie i nieco chłodniejszym na wodzie dniu, noc wydaje się dość ciepła. Nad mariną pojawia się UFO, które okazuje się opadającym na wodę lampionem.

Środa, 21.05.2014 r.

Przed nami kolejny dzień z letnią pogodą na wiosnę. Po wspólnym śniadaniu próbujemy wypożyczyć rowery dla całej załogi. Właściciel wypożyczalni nie wykazuje elastyczności i nie zgadza się na obniżenie opłaty, mimo że potrzebne są nam tylko na 3 godziny. Standardowo wypożyczane są na cały dzień.

Rezygnujemy z rowerów i wyruszamy na piechotę do odległego o 2 kilometry miasta Putbus. Po drodze mijamy tory szynobusu, a wchodząc do Putbus mijamy dom „postawiony” na głowie, w swej koncepcji przypominający ten na Kaszubach w Szymbarku. Obok niego mieści się „wyspa piratów” – centrum rozrywki dla dzieci i studio „experyment”.

Miejscowość powstała na początku XIX w. Jej centralną część stanowi owalny plac, nazywany Circus. Otacza go klasycystyczna zabudowa, a na południowy zachód odchodzi aleja, która prowadzi do rynku. W pobliżu stoi budynek teatru zbudowanego na początku XIX w. Po drugiej stronie alei rozciąga się park krajobrazowy otaczający dawniej pałac książęcy. Rosną tu egzotyczne drzewa. Są tutaj ścieżki spacerowe, malowniczy staw, a w okazałym budynku dawnych stajni mieści się restauracja.

Opuszczamy sprawiające sympatyczne wrażenie miasto i wracamy szybkim marszem na jacht. Dokładamy starań, aby ściśle trzymać się harmonogramu rejsu. Około 13 godziny wychodzimy z portu. Boczny wiatr dostarcza nieco emocji i komplikuje odejście od kei. Po krótkim odcinku drogi, który przechodzimy korzystając z silnika – wieje nam dokładnie z dziobu, omijamy prawą burtą wyspę Vilim, stawiamy żagle i odkładamy się na kurs NE prowadzący do wyjścia z zatoki Greiswaldu na otwarte wody Ostsee.

Po opłynięciu półwyspu Mönchgut wykonujemy zwrot i obieramy kurs półwiatrem na Sassnitz. O 14 schodzę z wachty. Po krótkiej drzemce regenerującej siły dołączam do wolnej od służby załogi, która w messie ogląda filmy i słucha opowieści Sławka o jego pasji do gór i fascynacji zdobywcami ośmiotysięczników. Dzięki interesującej narracji Sławka, uzupełnianej momentami wyszukaniem uzupełniających informacji w Internecie, przenosimy się na najwyższe góry świata i zmieniamy porę roku na zimę. Ja przy tej okazji wspominam swojego sąsiada z czasów, gdy mieszkałem w Gdyni Grabówku – Wacława Otrębę. Sławek odczytuje nam z Internetu, w jakich okolicznościach zginął Wacek.

Tymczasem na pokładzie wachta precyzyjnie trymuje żagle do kursu. Daje znać o sobie nasza pasja regatowa. Osiągamy 7 węzłów i doganiamy trawler. Towarzyszą nam: słońce nad głową, wiatr we włosach i rozkołysany na wodzie pokład pod nogami. Przed portem w Sassnitz przeprowadzamy powtórkę z przepisów prawa drogi i postanawiamy nie korzystać z naszej uprzywilejowanej sytuacji wobec zbliżającego się kursem kolizyjnym z naszej lewej burty trawlera (my także płyniemy już korzystając z silnika). Wtedy właśnie na mostku trawlera zostaje wypracowana i wdrożona decyzja o zmianie kursu w celu ustąpienia nam drogi. Pozdrawiamy załogę przechodzącego za naszą rufą statku rybackiego.

Płynąc wokół Rugii, warto zawijać do mariny w Sassnitz i korzystać z nowych możliwości cumowania jachtów. To niedoceniony przez żeglarzy duży i pusty port, w którym zbudowano dwie długie pływające betowe keje. Mało jachtów. Cumowanie odbywa się do solidnych stalowych dalb niewzruszonych przy oparciu burtą. Keja zachodnia przeznaczona jest dla większych jachtów o szerokości powyżej 4 m, natomiast wschodnia dla mniejszych. Wejście do toalet na kod dostępny u bosmana. Prysznic na monety 1 EUR. Dużym utrudnieniem jest to, że opłaty można uiszczać tylko rano i po południu w ściśle określonych godzinach.

Trzy jachty w Sassnitz
Trzy jachty w Sassnitz
Fot. K. Bok

Po kolejnym smacznym i sycącym obiedzie opuszczamy nasz pokład udając się na pierwszy rekonesans po Sassnitz. Po drodze rzucamy okiem na nowe pływające pomosty dla przyjmowania jachtów i falochron z biegnącym po nim długim molo spacerowym. Kierujemy się w stronę wejścia na podwieszoną na masztach kładkę dla pieszych łączącą terminal promowy z częścią handlową miasta.

Nowoczesna, wygięta w poziomy łuk, wisząca kładka ma długość ok. 300 metrów i łączy tereny o różnicy wysokości nad poziomem morza ok. 80 metrów. Widać z niej port i morze. Stary terminal promowy wygląda na opuszczony, widać prowadzące dawniej do niego tory kolejowe z małym dworcem. Obecnie terminale promowe funkcjonują w New Mukran kilka kilometrów na południe od Sassnitz.

W porcie w Sassnitz są sklepy z pamiątkami. Jest tu także udostępniony do zwiedzania HMS Otus, były okręt podwodny brytyjskiej Royal Navy oraz muzeum portu i rybołówstwa.

Kładką docieramy do miasta położonego na nadmorskim wzgórzu, którego zbocza są obsiane trawą, wzmocnione drewnem albo zabezpieczone schodkami i murkami. Spacerujemy główną ulicą ciągnącą się wzdłuż brzegu wysoko nad portem. Zauważamy kościół i ratusz. Schodzimy na plażę w części historycznej miasta. Kiepskie wrażenie wywołują złożone w sterty na chodnikach lub wywieszone na płotach posesji worki ze śmieciami. Po zjedzeniu smacznych lodów, mijając stare pensjonaty z czasów świetności „cesarskiego” kurortu Sassnitz w okresie państwa pruskiego, wracamy z drugiej strony do portu.

Na naszym pokładzie przy kawie i dobrym cieście postanawiamy wcześnie rano udać się miejskim autobusem do parku narodowego w rejonie białych wapiennych klifów.

Czwartek, 22.05.2014 r.

Rano wspinamy się ponownie do miasta i wsiadamy do autobusu nr 20. Michał negocjuje z kierowcą bilet ze zniżką dla grupy minimum 10 osób. Do dziewięcioosobowej załogi, z polską przebiegłością, zostaje zamustrowana jedna „martwa dusza”. Kierowca ze zrozumieniem odnosi się do naszych kalkulacji i sprzedaje nam 10 biletów ze zniżką. Autobus dowozi nas przed wejście do parku narodowego. Wcześniej mijamy parking dla samochodów osobowych i restaurację.

Na miejscu rezygnujemy z wykupienia biletów do Centrum Parku Narodowego Jasmund i oglądania muzeum przedstawiającego przyrodę parku. Nie wykupujemy również wstępu na platformę widokową na Królewskim Stolcu. Korzystamy z darmowego punktu widokowego Victoria Sicht, a następnie schodzimy na plażę pokrytą krzemieniami i zwalonymi kłodami drzew. Dzielimy się na dwie grupy. Część załogi udaje się pieszo na południe do Sassnitz, początkowo plażą, a następnie ścieżką u góry prowadzącą wzdłuż klifów. Część wraca schodami ok. 100 m w górę do przystanku autobusowego. Pieszy spacer o długości 10 km. W dość szybkim tempie trochę nadwątla siły.

Ekipa wracająca autobusem dokonuje uzupełniających zakupów prowiantu i po trzech godzinach spotykamy się restauracji rybnej na terenie portu. Wszyscy zadowoleni są z potraw przygotowanych ze smacznej świeżej ryby. Tylko Darek narzeka na skromna porcję, która mu się trafiła.

Około godziny 15 po wyjściu z portu morze wita nas nieprzyjemną krótką martwą falą. Początkowo nie czuć niestety zapowiadanego wiatru. Krótko „ciśniemy” na silniku, zanim wreszcie nadchodzi sprzyjający wiatr i możemy postawić żagle, osiągając 4 węzły.

Płynąc wzdłuż wybrzeża, jeszcze raz podziwiamy oświetlone chylącym się ku zachodowi słońcem białe kredowe klify Rugii. Wolni od wachty członkowie załogi częstują się w messie słodyczami i kawą. Kolejno znikają w kabinach, kładąc się do snu zmęczeni pełną wrażeń wycieczką.

Na pokładzie czuwa nad bezpieczeństwem żeglugi improwizowana wachta złożona z ochotników, którym jeszcze mało stania za sterem. Płyniemy coraz wolniej na gasnącej fali, a czynnik chłodzący wiatru systematycznie maleje. Na lądzie musi być upał. Powoli podążamy do Glowe, małej miejscowości uzdrowiskowej z ładną mariną, gdzie cumują także łodzie ostatnich rybaków z tej dawniej żyjącej z rybołówstwa społeczności.

Glove
Glowe
Fot. K. Bok

Glowe to ładny malutki port na skraju deptaku okalającego piękną zatoczkę z piaszczystą plażą. Dalby stalowe, schludne sanitariaty na kod, prysznic na monety 1 EUR. Przy głównej drodze, w tej samej części wioski co port, jest duży sklep sieci „Netto” oraz oddzielny market z napojami. Uwaga – wejście w głąb portu, za pierwszą keję, tylko dla odważnych – bojki oddzielające „głęboką wodę”| przejścia w dalszą część portu są wyjątkowo blisko kei i cumujących do niej motorówek rybackich. A inna rzecz, że ta „głęboka woda” to przez chwilę tylko 1,4 m, a normalnie 1,6 – 1,8 m. Wewnątrz między kejami jest już głębiej.

Wieczorem po zacumowaniu idę na mały spacer po marinie i jej najbliższej okolicy. Jest tu plaża z wyglądającym na brudny piaskiem. Spotykam Józka z lornetką rozglądającego się za ptakami.

Po powrocie siedzę sobie w kokpicie na chwilowo pustym jachcie. Odwiedza mnie koleżanka z sąsiedniej załogi. Dzielimy się wrażeniami z kończącego się dnia. Wtedy nadchodzi jej chłopak i mówi, że chyba będzie musiał wylać sobie na włosy wodę utlenioną, żeby skutecznie rywalizować z moją siwizną. Rozbawia mnie tą udawaną zazdrością, zwłaszcza, że przy każdej wizycie u fryzjera zastanawiam się czy wreszcie nie zostać brunetem. Rozwijamy we troje temat malowania włosów przez mężczyzn i na razie odkładamy na czas nieokreślony podjęcie takich desperackich decyzji.

Koledzy wracają z plaży, gdzie wypatrzyli ładną dziewczynę z małym chłopcem. Oboje mówili po polsku. Próbowali zgadnąć jej imię, ale dowiedzieli się tylko, że na pewno nie jest Anią. „Nie Anna” obiecała nas odwiedzić wieczorem, ale „wystawiła żeglarzy do wiatru”. Jesteśmy zmęczeni kilkoma godzinami żeglugi w słabym wietrze, na nieprzyjemnej fali. Przed pójściem spać słuchamy w messie niezwykle ciekawej opowieści Darka o jego pasji do latania na paralotni i dramatycznych przygodach w powietrzu. W pewnej chwili Darek stawia na stolik butelkę whisky. Kamilla protestuje, przypominając, że to zapas na „czarną godzinę”. Darek ripostuje, że jest zdecydowanie za mała „na czarną godzinę”, bo ta, jak nadejdzie, nie dość, że „czarna” to …. nie powinna być do tego smutna.

Piątek, 23.05.2014 r.

Przed południem wyruszamy z Glowe w kierunku przylądka Arkona, największej atrakcji Rugii. W dalekiej przeszłości było to miejsce kultu Prasłowian, gdzie mieściła się świątynia i pomnik Światowida z twarzami skierowanymi w czterech kierunkach, a także gród otoczony wałem drewniano-ziemnym. Z morza widać tylko dwie latarnie morskie.

W południe jesteśmy na wysokości Arkony. Cała załoga zbiera się w kokpicie. Darek filmuje zgromadzenie, dodając okolicznościowy komentarz. Poproszony przez skippera odczytuję przygotowaną wcześniej informację o tragedii pasażerów i załogi promu „Jan Heweliusz”, który zatonął na pobliskim akwenie. Była to największa katastrofa polskiego statku w czasach pokojowych. W feralną noc z 13 na 14 stycznia 1993 roku „Heweliusz” wypłynął w rejs ze Świnoujścia do szwedzkiego Ystad. Panowały ekstremalne warunki atmosferyczne. Około godziny 5.30 w odległości 20 mil morskich od wybrzeży Rugii prom przewrócił się i zatonął. W katastrofie zginęło 55 osób – 35 pasażerów i 20 członków załogi. Wśród ofiar byli obywatele Polski, Austrii, Węgier, Szwecji, Czech i Norwegii. Katastrofę przeżyło dziewięciu marynarzy.

Arkona
Arkona
Fot. P. Romer

Po kilku minutach zadumy poprawiamy sobie nastrój. Na stoliku w kokpicie pojawia się kawa i ciasto ze śliwkami. Wiatr cichnie i zapewne niedługo zacznie wiać z innego kierunku. Słońce świeci i przygrzewa. Niebo jednak nieco zachmurzone, a pod wieczór zgodnie z prognozą mogą wystąpić gwałtowne burze.

W dobrych nastrojach i kondycji fizycznej zmierzamy do Breege. Na bieżąco dokonujemy wpisów do obu logów podróży. Michał oczywiście prowadzi samodzielnie ten w języku niemieckim, dbając o zgodność jego wpisów z polską wersją. Stale prowadzimy nasłuch na kanale 16 – bezpieczeństwa. Kamilla i Piotr wykonują zdjęcia, a Darek kręci kolejne wywiady z uczestnikami rejsu. O 16:30 po 6 dobach żeglugi zamykamy pętle rejsu. Zostało nam około półtorej godziny drogi do Breege.Wiatr odkręca o 180 stopni i zaczyna się wzmagać. Za nami niebo pokrywa się granatowymi burzowymi chmurami. Zastanawiamy się, czy burza dopadnie nas jeszcze na akwenie czy dopiero w marinie. Na wszelki wypadek pozostawiamy tylko niesprzątniętego foka i przygotowujemy sztormiaki do szybkiego założenia. Na pełnym wietrze, którego podmuchy dochodzą do 5B, nasz jacht sunie wąskim przekopem do macierzystego portu z prędkością 4 węzłów.

Ewa pyta mnie o moje nowe hobby. Po czterdziestu latach przeżytych bez tańca od roku chodzę cztery razy w tygodniu na naukę do szkoły tańca, mozolnie pokonuję opór materii – wrodzony brak poczucia rytmu i kiepski słuch muzyczny.

Co tu opowiadać. Zapraszam Ewę do tańca i przeprowadzam przyspieszony kurs podstawowych kroków bachaty i kizomby, korzystając z podkładów muzycznych nagranych w moim smartfonie. Po chwili pasażerowie wyprzedzającego nas statku wycieczkowego mogą oglądać pląsających w kokpicie tancerzy. I tak tanecznym krokiem na falach ścigani czarnymi chmurami dochodzimy „na sucho” do mariny w Breege.

Sprzątamy jacht i pakujemy się do wyjazdu. Mamy opłacone sprzątnie i mycie jachtu (opłata obowiązkowa), ale mamy też ambicje pozostawienia po sobie dobrego wrażenia. Z „resztek” wyciągniętych z lodówki i wszystkich bakist przygotowana zostaje wspaniała pożegnalna kolacja. Po zapadnięciu zmroku na nasz, największy w naszej „flocie” pokład, schodzą się pozostałe dwie załogi. To nasz Bal Kapitański. Raczymy się końcówkami zapasów z trzech łodzi. Imponującą oprawę muzyczną i pokaz ognistego nieba zapewnia silna burza nad Breege. Zaczynaliśmy rejs dynamiczną pogodą i kończymy „z przytupem”.

Sobota, 24.05.2014 r.

Szybkie śniadanie i przygotowanie kanapek na drogę powrotną. Skromna uroczystość zdjęcia polskiej banderki spod lewego salingu. Podpływamy pod stację paliw i dotankowujemy zbiornik. Przy okazji wyładowujemy bagaże na keję, na którą przyprowadziliśmy już samochody z położonego poza mariną parkingu. Wracamy na miejsce stałego postoju EL Shalom. Okazuje się, że nawet nie zauważyliśmy rewizji jachtu przez nurka, która już się odbyła. Przekazanie łodzi odbywa się w sympatycznej i rzeczowej atmosferze. Z pewnością i tym razem pomaga znajomość języka niemieckiego Michała. Pewne pozytywne wrażenie wywołuje informacja, że samodzielnie poradziliśmy sobie z awarią elektroniki, która wydarzyła się na morzu. Sprawdziliśmy wtedy, czy wszystkie kable są prawidłowo połączone. Rozłączyliśmy wówczas złącza, oczyściliśmy z nalotu i ponownie połączyliśmy. To już było więcej niż przewidywała instrukcja serwisowa. Oczywiście, fakt ten udokumentowaliśmy w logach rejsu.

Epilog


Na dobry rejs trzeba zasłużyć dobrą koncepcją i pracowitymi przygotowaniami. Jednak bez przysłowiowego łutu szczęścia się nie obejdzie. Nam go nie zabrakło. Na trzech jachtach różnej wielkości opłynęliśmy całą Rugię dookoła w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Pływaliśmy przez większość czasu na żaglach, bo nawet w obramkowanych przejściach między mieliznami mieliśmy sprzyjające wiatry. Dominowała pogoda jak w Chorwacji z dobrym, acz nietypowym w tym rejonie wschodnim wiatrem 3-4B, dochodzącym czasami na dłuższe chwile do 5B.

Pomysł opłynięcia Rugii wydaje się doskonały: wiele ciekawych miasteczek, interesujący nawigacyjnie akwen, stosunkowo niedługie przeloty między portami i przyjaźnie nastawieni ludzie. A jak jeszcze pogoda dopisuje, to się robi wymarzony urlop. Mając mocne przekonanie, że wiele ciekawych miejsc i obiektów nie zdołaliśmy poznać w trakcie rejsu, próbowaliśmy to nadrobić w trakcie powrotu samochodami. W drodze powrotnej niektórym z nas udało się zobaczyć: Prorę – olbrzymi nazistowski ośrodek wypoczynkowy składający się z ośmiu takich samych budynków, obecnie tylko częściowo wykorzystywany jako hostel; Selin – dawną wioskę rybacką, która pod koniec XIX w. zmieniona została w kurort z willami pomalowanymi na biało, ładną plażą i długim molo i Binz – popularną miejscowość wypoczynkową z szeroką plażą i wychodzącym w morze spacerowym molo.

Rugia i otaczające ją akweny mają dla nas potencjał, z którego może jeszcze skorzystamy. Może uda się nam kiedyś wypłynąć z Breege do Kopenhagi lub na Bornholm.


TYP: a3
0 0
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 3 grudnia

W Berdyczowie urodził się Józef Korzeniowski, pisarz marynista, znany później jako Joseph Conrad; jako młody człowiek wyemigrował do Anglii, gdzie zaciągnął się na statek. Po latach służby na morzu osiadł w południowej Anglii, gdzie zmarł w 1925 r.
czwartek, 3 grudnia 1857