Wszystkie znaki na niebie i na ziemi wskazywały, że nieuchronnie zbliża się zima. Wprawdzie słońce jeszcze czasem mocno grzało, jednak dni były coraz krótsze, a chłód wieczorny stawał się dokuczliwy. Do tego coraz częściej zamiast słońca dostrzec można było ciemne chmury zwiastujące uporczywy deszcz. Cóż, w taki czas chętniej swoje myśli, ale i kroki kierujemy w stronę południa. Gdzież najbliżej można znaleźć miejsce, krainę, w której lato jeszcze trwa, woda w morzu ciepła, a słoneczne promienie odbijają się złociście od jej tafli. Nam, osobnikom chętnie oglądającym „Grę o tron”, na myśl przyszło oczywiście Westeros i Królewska Przystań. Podjęcie decyzji o wyprawie w tamte regiony ułatwił fakt, że nie jest to aż tak odległe od Polski miejsce, a do tego, właśnie na jego obrzeżach zaproponowano nam czarter jachtu.
Widok na pałac |
Pewną trudność sprawiało, że trzeba było zabrać ze sobą naszego psa, niewielkiego wprawdzie kundelka, ale chorego na cukrzycę, wymagającego zarówno starannej opieki, jak i podawanych dwukrotnie w ciągu dnia zastrzyków insuliny. To zdeterminowało skład załogi zapewniając w niej miejsce naszej przyjaciółce Agnieszce, która otrzymała zaszczytną funkcję psiej pielęgniarki. Oprócz niej w drogę wyruszyli: nasz przyjaciel Władek, żeglarz niezwykle doświadczony, który jednak zastrzegł, że jest na urlopie i nie ma zamiaru pełnić podczas rejsu żadnej innej funkcji ponad zwykłego członka załogi, oraz my – właściciele pieska, Ewa i Michał, ten ostatni obarczony tytułem skippera.
Gdy przybyliśmy do mariny, już pierwszy jej widok uświadomił nam, że wprawdzie nie jest to jeszcze Westeros, a tym bardziej Królewska Przystań, ale jesteśmy już blisko, tuż na jej przedmieściach.
Marina jest przepiękna, położona u krańca długiej zatoki otoczonej wzgórzami. Niegdyś w tym miejscu zamożna rodzina Sorkočević wzniosła swą letnią rezydencję. Zbudowano renesansowy pałacyk, a także zaprojektowano wokół niego typowy dla tych czasów starannie ukształtowany ogród. Jego dodatkową atrakcję i urozmaicenie stanowi kilka wąskich kanałów stanowiących obramowanie, a połączonych z wodami zatoki. W pałacu na parterze znajdują się obecnie biura kilku armatorów, między innymi również naszego – firmy „Waypoint”, natomiast pomosty przy których cumują jachty usytuowane są w pewnym oddaleniu.
Kanał ograniczający ogród |
Nadszedł czas, by objąć w posiadanie jacht, który przez tydzień będzie naszym domem. Wszystko przebiegło rutynowo i bez kłopotów. Wnieśliśmy bagaże na pokład przeznaczonej nam Bavarii 32 o wdzięcznym imieniu „Lucky Point”. Łódka niewielka, ale biorąc pod uwagę fakt, że była nas tylko czwórka i piesek, wystarczająca. Zapadający zmierzch oraz zmęczenie podróżą, nieco utemperowały entuzjazm pielęgniarki naszego pieska, która w tym pięknym skrawku świata była po raz pierwszy. Na okiełznanie i wyciszenie ciągle wznoszonych ochów i achów wpłynęła także szklaneczka – nie jedna – tutejszego wina, oraz konieczność przejęcia obowiązków, bowiem o ósmej wieczór należało zaaplikować zwierzątku insulinowy zastrzyk.
Radość pielęgniarki |
Poranek przywitał nas pięknie, bezchmurnym niebem, co było o tyle istotne, że najwyraźniej następowała zmiana - sztormowe wiatry i towarzyszący im deszcz, który panował w tym regionie przez tydzień, niewątpliwie się kończył, zaczynało panować to, co miało nam towarzyszyć przez cały czas rejsu: słońce i lekki ciepły wiatr. Prawdziwie wymarzona żeglarska pogoda. Mimo wszystko jeszcze nie wypływamy, trzeba bowiem zrobić zakupy i co istotniejsze odwiedzić miejsce, które stanowiło w filmie fragment Królewskiej Przystani.
Wsiadamy w samochód i wybieramy się do pobliskiego miasta, by odwiedzić supermarket, a potem przespacerować się po potężnych murach obronnych, świetnie znanych z mnóstwa fotografii, i co ważniejsze, stanowiących tło trzeciej części „Gry o Tron”. Z nich można dostrzec pobliską wysepkę, która również odegrała swoją rolę w tym filmie.
Na tej wyspie kręcone były plenery "Gry o tron" |
Ma ona bogatą historię. Mieścił się tutaj od wczesnego średniowiecza klasztor Benedyktynów. Zostali oni wygnani przez Napoleona, który wzniósł tutaj fort. Później na ruinach klasztoru Maksymilian Habsburg zbudował letni pałac, a wokół niego powstał park z egzotyczną roślinnością.
Cóż, nie było to miejsce specjalnie szczęśliwe – Maksymilian Habsburg, jak wiadomo, zabity został przez swych poddanych w Meksyku. Kolejnym właścicielem posiadłości został jego bratanek Rudolf, który popełnił spektakularne samobójstwo w Mayerlingu. Mimo tego, że współcześni uznają tę wyspę za pechową, ekipa filmowa tu umieściła część plenerów.
Jednak czas jest bezlitosny – trzeba wrócić na jacht, by wreszcie wypłynąć. Planujemy przed wieczorem dotrzeć do kolejnego miejsca, które zagrało w filmie. Odkryliśmy je parę lat wcześniej i to nie podczas żeglarskiej wyprawy, jeno podróżując lądem.
Platan |
Wtedy to zachwyciły nas dwa potężne platany – ponoć największe w Europie, niezwykle bujny ogród botaniczny z fascynującymi budowlami, a w końcu maleńki, ale przepiękny porcik, którego próżno było wówczas szukać na mapach morskich tego regionu. Właśnie ten port miał stać się teraz naszym pierwszym miejscem postoju i chyba najważniejszym punktem podróży do Królewskiej Przystani. Urok owego miejsca musiał zadziałać także na filmowców, bo właśnie tutaj zostało nakręconych sporo scen, między innymi te, w których pojawia się Sansa Stark wraz z goszczącą ją Margaery i Lady Olenną.
Płyniemy przez spokojne wody zatoki, trwa to dobrą chwilę. Gdy przepływamy pod potężnym mostem i wkraczamy na otwarte morze czujemy, że nasz jacht zaczyna się mocno kołysać. To efekt wciąż jeszcze wzburzonych wcześniejszym sztormem fal. Teraz ten wiatr jest dużo słabszy, ale rozkołys morza pozostał. Żagle nieźle nas niosą, więc szybko pokonujemy dystans. Po chwili pojawia się przed dziobem wejście do porciku. Teraz tylko trzeba zacumować przy kamiennym falochronie. Stajemy, jednak okazuje się, że nie będzie nam dane tutaj spędzić nocy. Teoretycznie osłona wygląda potężnie, jednak wchodzące do portu fale odbijają się od brzegu i wracając w sposób niemiłosierny kołyszą jachtem, jednocześnie dociskając go do nabrzeża. W tych warunkach nie ma mowy o spokojnym noclegu. Odbijacze robią się płaskie jak naleśniki, łódka podskakuje i wygląda na to, że lada chwila jej burta uderzy w kamienny falochron, który w tym wypadku nie zapewnia bezpieczeństwa, lecz przeciwnie - stanowi zagrożenie.
Decyzja jest prosta – odchodzimy. Teraz tylko pozostaje wybór miejsca, do którego należy się przenieść. Decyduję się przepłynąć do niewielkiego porciku znajdującego się na wyspie dobrze stąd widocznej.
Widok na wyspę |
Znam to miejsce i wiem, że przy tym kierunku fal zapewni nam spokojny postój. Co ważne, nie opuścimy Westeros, dalej będziemy przebywać w klimatach „Gry o Tron”. Wyspę tę przecież często można obserwować, gdy Sansa i Margaery przechadzają się po ogrodach nad brzegiem morza.
Odległość nie jest wielka, więc jeszcze przed zmrokiem wpływamy do portu.
Bezpieczna zatoka |
Życzliwi mieszkańcy ułatwiają nam podjęcie mooringu, cumujemy rufą tuż w pobliżu restauracji. Pozostaje nam jeszcze zrobić zastrzyk pieskowi, napełnić mu miskę, a gdy ją opróżni, przetransportować go na nabrzeże i ową pobliską restaurację odwiedzić. Spotykamy się w niej z załogami dwóch jachtów cumujących w naszym sąsiedztwie. Na stole lądują kalmary z rusztu, ryby świeżo pieczone i, co najważniejsze, karafki z domowym winem. Atmosfera jest fantastyczna, wszyscy świetnie się bawią, opróżnione karafki znikają, a na ich miejsce lądują nowe, wypełnione po brzegi. Jednak wszystko co miłe w końcu się kończy, trzeba wrócić na jacht, bezpiecznie nań przetransportować pieska, który podczas biesiady zawarł sporo psich znajomości i przyjaźni. Należy to uczynić ostrożnie, by nasze zwierzątko nie skąpało się w morskiej wodzie. Na szczęście operacja ta przebiegła bez katastrofy. Cała nasza załoga szczęśliwie dotarła na pokład.
Poranek zaczynamy od spełnienia podstawowych obowiązków – trzeba zrobić pieskowi zastrzyk z insuliny i nakarmić. Dopiero po tym możemy zacząć zwiedzanie wioski. To co tutaj jest najciekawsze, to letnia rezydencja rodziny Stjepovića–Skočibuhe wzniesiona w 1563 roku.
Rezydencja |
Otoczona murem, za którym kryją się pomieszczenia mieszkalne, kaplica i górujące nad całością dwie kamienne baszty. W obrębie murów mieści się także typowy renesansowy ogród. Spacerujemy sobie po okolicy okrążając cały kompleks, ale na zwiedzanie nie mamy dużo czasu, przecież od podziwiania zabytków ważniejszy jest żołądek, trzeba odwiedzić kawiarenkę pod murami i wypić esencjonalne espresso wzmocnione odrobiną alkoholu.
Wracamy na jacht i odchodzimy od nabrzeża, by udać się w dalszą podróż. Postanawiamy na pewien czas opuścić miejsca związane z plenerami znanymi z „Gry o Tron”, jednak dalej towarzyszyć nam będą krajobrazy, które z epizodami tego filmu znakomicie mogą współgrać.
Wypływamy z gościnnej zatoki. Gdy jacht wkracza na wody otwarte czujemy wyraźnie, że wciąż jeszcze gdzieś tam w odległości na północy panuje sztormowa pogoda. Rozkołys jest spory i choć tutaj panują przyjazne warunki, to jednak łódką kołysze ponad miarę. Przynajmniej jedna osoba z załogi nie czuje się najlepiej w takiej sytuacji. Piesek natomiast jest w świetnej formie, okazuje się, że to prawdziwy, może nie wilk, ale pies morski!
Nasz piesek w kokpicie |
Ponieważ przed rejsem założyliśmy, że ma to być wyprawa przyjazna nie tylko dla zwierząt, ale także dla ludzi, nie pozostaje nam nic innego, jak skierować dziób jachtu w stronę przyjaznego i spokojnego miejsca. Wybór pada na zatokę przy nieodległej kolejnej wyspie. Żeglujemy bajdewindem, do tego wzburzone odległym sztormem fale powodują, że co chwilę jacht co raz zanurza się w wodę, by po chwili rozpocząć wspinaczkę w górę kolejnego ich grzbietu. Jednak taka niezbyt miła dla części załogi żegluga nie trwa zbyt długo, bowiem wkrótce przed nami pojawia się wejście do zatoki. Prowadzi do niej wąska cieśnina, na jej końcu znajduje się naturalny, świetnie osłonięty port. Woda tu spokojniejsza, a na brzegach postawiono kilka drewnianych pomostów z miejscami do cumowania. Przy niektórych dyżurują osoby wabiące żeglarzy, by właśnie w te miejsca przybili, służąc jednocześnie pomocą przy cumowaniu. Nie czynią tego z przyczyn altruistycznych, pomosty należą do restauracji, zatem albo zapłacimy za postój, albo wybierzemy się na kolację. Decyzja jest prosta – oczywiście kolacja. Ale ponieważ jest jeszcze stosunkowo wcześnie, naprzód postanawiamy zwiedzić okolicę. Zatoka jest kolista, wzdłuż brzegu prowadzi ścieżka, z czasem się rozszerzająca i przyjmująca charakter ulicy zabudowanej niskimi kamiennymi domami. W bardziej okazałych mieszczą się restauracje, w innych jedynie apartamenty dla turystów. Zmierzamy w kierunku widocznej w oddali kaplicy wzniesionej na zboczu góry. Wspinaczka nie jest specjalnie uciążliwa, przodem dziarsko biegnie nasz pies przyjmujący rolę przewodnika. Najwyraźniej wcześniej, w wiosce, zebrał od swoich tutejszych pobratymców informacje, gdzie można się na spacer wybrać. Dochodzimy do ładnie odnowionego kościółka.
Kaplica na wzgórzu |
Warto było zdobyć się na ten niezbyt wielki wysiłek i pokonać wzniesienie. Roztacza się stąd piękny widok, u stóp mamy całą zatokę. Widzimy nasz jacht i orientujemy się, że będziemy mieli sąsiadów, bowiem koło naszego usiłuje przycumować drugi.
Schodzimy do wioski, nasze żołądki sygnalizują, że najwyższy czas udać się na kolację. Wybieramy stoliki na tarasie, w menu jakie nam proponują są oczywiście ryby i to one pieczone na ruszcie lądują przed nami, do tego białe domowe wino. Nie zapominamy o psie, on też dostaje porcję swej specjalnej, dietetycznej karmy, ale wcześniej zastrzyk z insuliny.
Niedaleko od nas, w tej samej restauracji, lecz w osobnej sali bankietują ci, których jacht zacumował koło naszego.
Nasi fińscy sąsiedzi |
Słyszymy ich podniesione głosy, usiłujemy rozszyfrować w jakim języku się porozumiewają, podejrzewamy węgierski, ale jak się później okazuje, mylimy się, choć nie bardzo, nasi sąsiedzi to Finowie. Zabawa rozwija się w szybkim tempie, sąsiedzi przechodzą na twardsze trunki niż domowe wino, my jednak postanawiamy wrócić na pokład, w końcu jutro z rana mamy zamiar popłynąć dalej. Jednak gdy siadamy w kokpicie, nie możemy się powstrzymać i zrezygnować z wieczornego kieliszka wina. Wieczór jest piękny, w wodach zatoki odbija się księżyc, a niebo jest usiane gwiazdami. Gdy tak rozmarzeni siedzimy kontemplując te piękne okoliczności przyrody, ciszę nocy zakłócają głosy zbliżających się ludzi, posługujących się językiem z grupy ugrofińskiej. Nasi sąsiedzi wracają, ale najwyraźniej potrzebują pomocy, bowiem skipper jest delikatnie mówiąc „nieczynny”. Tutejsze destylaty okazały się zabójcze. Reszta towarzystwa, również znajdująca się „w szponach absyntu”, nie bardzo może sobie poradzić z jego transportem. Odzywa się w nas duch bratniej pomocy i po chwili skipper jak niemowlę ulokowany zostaje w swojej koi.
Budzi nas mocne światło słońca, na niebie nie ma ani jednej chmury, ale nie to mnie dziwi, takich widoków należało się spodziewać. Zdumiewa mnie widok fińskiego skippera, który może nie w najlepszej formie, ale przecież żywy, siedzi sobie w kokpicie sąsiedniego jachtu. Pozazdrościć prawdziwie skandynawskiej kondycji!
My powoli szykujemy się do opuszczenia tego jakże gościnnego i przyjaznego miejsca, natomiast Finowie najwyraźniej jeszcze zostają. Być może wpadli na prasłowiański sposób zwalczania „syndromu dnia (wieczoru) poprzedniego” i po prostu będą „klinować”.
Przed nami kolejne magiczne miejsce, jedno z tych, które śmiało mogłoby stanowić tło dla niektórych odcinków „Gry o Tron”, imitując „Królewską Przystań”. Nawiasem mówiąc nie jest zrozumiałe, dlaczego scenografowie szukając plenerów w tym regionie pominęli owo miasto. Cóż, ja chcę pokazać je załodze, a głównie pielęgniarce naszego psa, bo tylko ona jest tutaj po raz pierwszy.
Naprzód jednak trzeba tam dopłynąć. Wiatr nam sprzyja, przy tym panuje znakomita słoneczna pogoda. Żagle ciągną, słychać szum rozcinanej dziobem wody, jednym słowem sielanka. Po lewej burcie w pewnym oddaleniu widać pokryte roślinnością brzegi wyspy, którą rankiem opuściliśmy, po prawej wapienne stoki długiego półwyspu. Oba te brzegi tworzą szeroki kanał, który doprowadzi nas w końcu do następnej wyspy, a na jej skraju znajduje się nasz kolejny cel wyprawy.
Piękne miasto na naszej drodze |
Zawijamy do sporej mariny, to nie mały miejski porcik, lecz marina pełną gębą. Obsługa, która pojawia się jak na zawołanie, wskazuje nam lukę między innymi jachtami, w którą mamy się wcisnąć i zacumować. Teraz kolej na załatwienie formalności. Gdy ja z papierami jachtu udaję się do biura, reszta załogi w towarzystwie naszego psa rusza na zwiedzanie miasta. Agnieszka wymusza na Ewie sesję zdjęciową, najwyraźniej przypomniała sobie o swym modelowym epizodzie.
Jednak bezlitosny wieczór i niknące promienie słońca nakłaniają do powrotu na jacht. Na kolację obiecano nam omlety, niestety nikt nie pomyślał o tym, że aby powstały niezbędna jest mąka, a tej w jachtowej spiżarni ani na lekarstwo. Do tego jest już tak późno, że sklepy zamknięte, jednak nie tracę nadziei – udaje mi się wyprosić jej odrobinę w pobliskiej restauracji. Warto uczyć się języków. Agnieszka spisała się na medal, omlety wyszły niezwykle apetyczne i cudownie puszyste. W świetnych humorach podbudowanych kieliszkami wina udaliśmy się do swych koi.
Rankiem uświadamiamy sobie, że jesteśmy na półmetku naszej wyprawy. Zatem aby nie tracić czasu wyprawa do miasta, by nasycić się jego pięknem i wzmocnić swe siły mocną kawą z pewnym procentowym dodatkiem.
Powrót do mariny |
Trzeba wyruszać dalej. Niestety jest to droga powrotna, ale dzięki temu kierujemy się ponownie w stronę Królewskiej Przystani. By zapewnić rozrywki załodze, postanawiam podpłynąć do zatoki na pobliskiej wyspie. Tam będzie można popływać, do czego zachęca wspaniała pogoda. Stajemy na kotwicy, towarzystwo się pławi. Jest to także okazja, by pieska przetransportować na ląd. Wodujemy ponton, piesek zostaje ubrany w specjalny kapok – należy dbać o bezpieczeństwo - i wiosłujemy do brzegu. Cóż, nasz piesek też musi poczuć grunt pod nogami, choćby z powodów czysto fizjologicznych.
Piesek w kapoku |
Na nocleg zatrzymujemy się w niewielkim porciku, położonym w dobrze osłoniętej zatoce na długim, bardzo górzystym półwyspie. Cicho tu i spokojnie. W pobliżu naszego jachtu cumuje spory „wycieczkowicz”, zamieszkały przez wielbicieli rowerowej turystyki górskiej, lecz jest to towarzystwo niekłopotliwe, bowiem już o dziesiątej wieczór gaszą światła i kładą się spać, by zachować siły na karkołomną wyprawę – góry tu spore!
Poranek przy kawie |
Ranek - do tego się przyzwyczailiśmy - słoneczny. Dla podreperowania sił wybieram się do pobliskiej kawiarni na mocne espresso i coś jeszcze. Potem śniadanie na jachcie i w drogę. Chcemy dotrzeć do tego miejsca, tak ważnego dla pomysłu, który przyświecał naszemu rejsowi, a z którego na początku wypłoszyły nas fatalne warunki postoju.
Pod wieczór cumujemy przy znanym nam falochronie. Tym razem woda w porcie spokojna, jacht bez ruchu staje przy nabrzeżu. Wokół panuje cisza, tylko drobne fale pluszczą rozbijając się o nabrzeżne skały. Naprzód kamiennymi schodami, a później stromą ścieżką wędrujemy pod górę. Ta dróżka prowadzi do małej kawiarni znajdującej się w pobliżu wejścia do arboretum. Znamy to miejsce z poprzednich, nie tylko żeglarskich pobytów. Jest wieczór, więc rezygnujemy z kawy na rzecz wina. Przy okazji gospodarz wspomina, jak tu ekipa filmowa kręciła kolejne odcinki serialu.
Nocleg w Królewskiej Przystani |
Rankiem czas wyruszyć po atrakcje. Pierwsza to wizyta w owym ogrodzie botanicznym. Wędrujemy po miejscach, w których oglądaliśmy Sansę Stark wraz z goszczącą ją Margaery i Lady Olenną. Tu, w tym przepięknym ogrodzie nakręcono sporo scen.
Arboretum powstało na przełomie XV i XVI wieku z inicjatywy rodziny Gučetić. Wodę do ogrodu sprowadzono z pobliskich gór akweduktem. Zasilił on także fontannę z Neptunem i nimfami zbudowaną w 1736 roku. Postawiono także renesansową willę letnią, a także altanę widokową, z której można oglądać rozległą panoramę na okoliczne wyspy.
Nad brzegiem morza, tuż przy porciku znajduje się kolejna interesująca budowla, która także zagrała w „Grze o Tron”. Nosi nazwę Aurora, a zbudowana została w latach 1905-1908. Miała stanowić letnią rezydencję Namiestnika C.K Austro-Węgier. Po II Wojnie Światowej wypoczywali tutaj jugosłowiańscy partyjni bonzowie, mówi się, ze była to kolejna willa Tito. Podczas wojny między nowo powstałą Chorwacją a Serbią na te tereny wkroczyły oddziały dawnej jugosłowiańskiej armii z Czarnogóry. Część arboretum ostrzelane spłonęło, willa Aurora została zniszczona.
Ostatnio tym miejscem zainteresował się John Malkovich. Chciał kupić zrujnowaną rezydencję za dwa i pół miliona dolarów, jednak transakcja nie doszła do skutku. Otóż w czasach komunistycznej Jugosławii to miejsce zostało przekazane we władanie komunistycznej partii Bośni i Hercegowiny i ten absurdalny stan prawny trwa do dzisiaj. Bośniacy może i by zdecydowali się willę sprzedać, ale Chorwaci nie chcą by za ich plecami kupczyć ich częścią terytorium. Może i dobrze się stało, bowiem dzięki temu spokojnie to miejsce możemy odwiedzać. Łatwo sobie wyobrazić co by było, gdyby Malkovich je kupił, strażnicy, ochroniarze...
No cóż, trzeba wreszcie powiedzieć gdzie się znajdujemy. To oczywiście Trsteno położone w pobliżu Dubrownika. W rejs wyruszyliśmy z Mariny Dubrownik, by podjąć próbę zatrzymania się w tutejszym porciku. Ponieważ było to niemożliwe, przepłynęliśmy na pobliską wysepkę Šipan, do portu Suđurad, a dalej na Mljet do zatoki Okuklje. Stamtąd do Korčuli i przez Trstenik z powrotem do Trsteno, by wrócić do Dubrownika.
Na koniec jedna uwaga. Gdy tak sobie żeglowaliśmy, w Dubrowniku trwały zdjęcia do kolejnego „sezonu” „Gry o Tron”. Drugim miejscem, jakie sobie wybrali filmowcy, był Novigrad położony na Istrii. Może warto pomyśleć o kolejnej wyprawie szlakami tego filmu.