Amerykanie już trzeci raz od początku wojny na Ukrainie przysłali do Gdyni niszczyciel rakietowy typu Arleigh Burke. Zdaniem analityków, jest to bardzo wyraźny sygnał skierowany do rosyjskich decydentów. Dlaczego akurat ten okręt ma zrobić na twardogłowych wrażenie?
Klimat zimnej wojny
Napaść Rosji na Ukrainę spowodowała przebudzenie dawnych animozji pomiędzy wschodem a zachodem. Przede wszystkim jednak uświadomiła nam, że pokój nie jest dany raz na zawsze. I z tego właśnie powodu warto czasu do czasu pokazać sąsiadom, że w razie gdyby jakieś głupie pomysły przyszły im do głowy, pozostałe kraje będą działać wspólnie.
Amerykanie wysyłają więc swoje statki na Bałtyk w ściśle określonym celu – mają zamiar zasugerować Rosji, że są gotowi bronić sojuszników. Co prawda nasza historia pokazuje, że z sojuszami różnie to bywa – ale faktem jest, że te złe doświadczenia dotyczą paktów z Wielką Brytanią i Francją. Amerykanie to jednak inna bajka.
Mark Brzeziński, ambasador USA w Polsce powiedział: „To ma być jasne przesłanie dla Polaków. Że stoimy ramię w ramię, że jesteście bezpieczni. Że możecie spać spokojnie. Tak jak powiedział prezydent Biden: Stany Zjednoczone i NATO będą bronić każdej piędzi terytorium NATO, nie tylko na ziemi, ale i na morzu”.
Co to za jednostka?
Niszczyciel rakietowy, o jakim mowa, to USS „Gravely". Chociaż nikt nie powiedział tego głośno, można się domyślać, że US Navy wybrało akurat ten okręt nieprzypadkowo, a oficjalna wersja o konieczności uzupełnienia zapasów jest, cóż… oficjalna.
Tak się bowiem składa, że w 2016 roku USS „Gravely" zaliczył niemiłe spotkanie z rosyjską fregatą typu Nieustraszimyj. Zdarzenie miało miejsce na Morzu Śródziemnym i oficjalnie zostało nazwane „starciem kolizyjnym”.
Jak to wyglądało? Tak, jak zwykle wygląda wtykanie palca między drzwi: rosyjska fregata Yaroslav Mudry przyglądała się bacznie manewrom Amerykanów, po czym jej załoga, udając utratę manewrowości, zbliżyła się na stanowczo zbyt małą odległość do amerykańskiego lotniskowca USS Harry S. Truman. Okrętowi towarzyszył jednak wspomniany niszczyciel Gravely, który szybko wpłynął pomiędzy te jednostki, wykonując manewr, jaki w piłkarskim świecie można by nazwać „pracą barkiem”.
Co prawda do bezpośredniej kolizji nie doszło, ale mało brakowało (około 280 metrów). Okazało się za to, że Rosjanie manewrowości jednak nie utracili, za to czują się dotknięci i w ogóle nie wiedzą, dlaczego ktoś się ich czepia.
Tagi: USA, Rosja, Ukraina, wojna, Bałtyk, USS Gravely