Rozmowa z Krzysztofem Baranowskim, żeglarzem, kapitanem żeglugi wielkiej, dziennikarzem i nauczycielem, który jako pierwszy Polak dwukrotnie opłynął samotnie kulę ziemską.
Tawerna Skipperów: Kibicuje Pan Gutkowi?Krzysztof Baranowski: Oczywiście. I wierzę w jego zwycięstwo. Miał na początku trochę kłopotów, wypadek, ale pokazał swój potencjał.
TS: Wiele go z Panem łączy. Pan też płynął dookoła świata samotnie. Ba, był Pan pierwszym Polakiem, który dwukrotnie opłynął samotnie kulę ziemską.KB: No tak, Gutek płynie nawet tą samą trasą, którą ja płynąłem ponad 40 lat temu. Pokonujemy podobne etapy. Wiele różni jednak te wyprawy. Gutek płynie w regatach, ściga się, ja płynąłem na przeżycie. Ja tak naprawdę decyzję o pierwszym opłynięciu świata w 1972 roku podjąłem dopiero po udanych regatach w Ameryce. Postanowiłem kontynuować przygodę i spełnić swoje marzenie...
TS: Do spełniania marzeń wrócimy. Pomówmy chwilę o początkach. Skąd w chłopcu z Wrocławia zrodziła się taka pasja do żeglowania?KB: Nie ma dostępu do morza we Wrocławiu, ale jest rzeka. Na tej rzece najpierw mając kilkanaście lat pływałem kajakiem, ale gdy ostatkiem sił pociągałem za wiosło, zobaczyłem żaglówkę, na której żeglarz siedzi, nic nie robi, a i tak płynie szybciej ode mnie. Pomyślałem, że też tak chcę (śmiech). Zapisałem się więc do klubu żeglarskiego, aby pływać szybciej, bez takiego wysiłku fizycznego jak na kajaku, i już mnie to wciągnęło na dziesiątki lat.
TS: Na swój pierwszy wielki rejs na Atlantyk wypłynął Pan w 1965 roku jako... kucharz. KB: Miałem już wtedy stopień kapitana, ale na tym rejsie nie było już dla kapitana miejsca, w ogóle nie było dla nikogo miejsca. Przypadkowo w ostatnim momencie zwolniło się miejsce kucharza. Nie umiałem ani nie lubiłem gotować, ale tak bardzo chciałem płynąć, że wykorzystałem tą szansę, starałem się jak mogłem i się udało. Spełniło się moje wielkie marzenie i nabrałem ogromne doświadczenie.
TS: Które pozwoliło Panu dwukrotnie opłynąć świat w 1972/73 roku i po 27 latach w 1999/2000 roku. Czym różniły się tewyprawy?KB: Oba rejsy wiele dzieliło, ale i wiele łączyło. Za pierwszym razem wybrałem ambitną, pełną trudności żeglarskich trasę na wschód, tradycyjnym
Polonez
|
szlakiem żaglowców wożących herbatę z Chin, wełnę z Australii i saletrę z Chile. Szlak w Ryczących Czterdziestkach, sztormowych wiatrach i wokół Przylądka Horn. To bardzo wymagająca trasa, co może potwierdzić Gutek. Wysokie fale, sztormowe wiatry. Drugi rejs płynąłem trasą równikową (m.in przez Wyspy Kanaryjskie i Karaiby) był niby łagodniejszy, tylko że wtedy trafiliśmy w strefie tropikalnej na okres huraganów w tamtym rejonie, więc zagrożenie było równie duże. Nie należy robić tego co ja robiłem, to znaczy w tym okresie płynąć tą trasą, którą ja płynąłem. Po drugie do pierwszego rejsu mój jacht Polonez był świetnie przygotowany. A jacht Lady B, na którym płynąłem za drugim razem, był do innych celów konstruowany. Był przeznaczony dla 12-osobowej załogi. Był za duży jak dla jednego żaglarza. A ja po niemal 30 latach nie byłem ani młodszy ani silniejszy niż za pierwszym razem gdy opływałem świat. Ale dzięki temu płynie jeszcze większa dla mnie satysfakcja, że mi się udało.
TS: Żeglarze zazwyczaj najbardziej obawiają się właśnie przylądka Horn, wokół którego płynął Pan za pierwszym razem. To wyjątkowo niebezpieczne miejsce i jeden z trzech najgroźniejszych przylądków na świecie.KB: Ja akurat miałem tam bardzo ulgowo, ale już 3 dni później inny polski jacht sztormował przy sile wiatru 12 i walczyli tam o życie, gdy ja już spokojnie stałem na Falklandach i słuchałem jak wiatr wieje za oknem. Ale trzeba przyznać, że to bardzo zdradliwe miejsce.
Lady B |
TS: To gdzie Pan miał swoje miejsce "kryzysowe"?KB: Cieśnina Torresa na północy Australii. Była piękna pogoda, więc zdecydowałem się na nocną przeprawę. Nagle pogoda zmieniła się o 180 stopni. Walczyłem do utraty tchu z huraganami, gardło miałem ściśnięte strachem. Bałem się tam jak nigdy wcześniej w życiu. Wiele chwil grozy przeżyłem na Oceanie Indyjskim. Wówczas mało kto wcześniej tamtędy pływał. Byłem dziewiątym żeglarzem na świecie, który się tam znalazł. Bardzo mało wiedzieliśmy o tym, jak się na oceanie Indyjskim żegluje. Trafiłem tam na ogromnie silne fale. Na zboczu fali jacht przechylił mi się za bardzo i się wywrócił. To było bardzo niebezpieczne, na szczęście udało mi się wyjść z tego cało.
TS: Gdy po powrocie z pierwszego rejsu opowiadał Pan, że "Polonez" sam przywrócił się do pionu, brano Pana za łgarza.KB: Brano za łgarza nie z powodu tego, że jacht się wyprostował, bo w to wszyscy wierzyli. Nikt nie wierzył mi, że wywrotki jachtów są aż tak powszechne. Dopiero po latach zrozumiano, jak ekstremalne warunki panują w różnych częściach świata, na przykład u wybrzeży Irlandii.
TS: Skoro miał Pan takie przygody na morzu, nie bał się Pan powtórzyć rejs?KB: Bałem się zarówno za pierwszym razem, jak i za drugim tak samo. Tylko przygotowując się do drugiego rejsu, zapomniałem sobie już jak bardzo się bałem podczas pierwszego rejsu (śmiech). Dopiero gdy zostałem sam na oceanie, bez nikogo i w kompletnych ciemnościach, dopiero sobie przypomniałem.
TS: Teraz żeglarze mają chyba łatwiej. Jest nawigacja GPS, są telefony, łączność, laptopy. Nie doskwiera pewnie tak samotność. Szlaki są już przetarte.KB: Z jednej strony tak, są dużo większe możliwości łączności ze światem, można z kimś porozmawiać, dużo łatwiej powiadomić kogoś o ewentualnym wypadku. Ale morze i tak pozostaje morzem. To że kogoś zawiadomimy o wypadku rzeczywiście daje większe poczucie bezpieczeństwa, ale i tak nigdy ta pomoc nie nadejdzie natychmiast. Samolot nawet jak nadleci, nie jest w stanie się na pełnym oceanie zatrzymać, a helikopter nie ma takiego zasięgu. Dlatego żeglarz wypływający samotnie na szerokie wody i tak jest skazany sam na siebie i na swoje umiejętności. Nowinki techniczne, szczególnie lokalizatory położenia, usypiają czujność żeglarza, a to jest bardzo zgubne. Ja akurat nie mogłem narzekać, bo jak na tamte czasy byłem doskonale wyposażony i przygotowany do wyprawy. Byłem krótkofalowcem amatorem i dlatego wiedziałem co sobie przygotować na rejs, więc miałem w miarę dobrą łączność jak na tamte czasy, oczywiście nie porównywalną z tą, która teraz jest, gdy w każdej chwili można się połączyć.
TS: Nie ma więc pewnie na jachcie czasu na nudę?KB: Na żegludze nie ma bezczynności. Największym problemem jest brak snu, szczególnie w pobliżu brzegów. Wiadomo, że tam o katastrofę jest najłatwiej, również tam, gdzie jest duży ruch statków, dlatego śpi się po 4-5 godzin dziennie, oczywiście nie jednorazowo. Trzeba ten brak snu potem nadrobić, dlatego na pustym oceanie, gdzie prawdopodobieństwo spotkania innego statku jest niemal zerowe, trzeba wykorzystać każdą chwilę na drzemkę, i tak w kółko. Poza tym jacht wymaga nieustannego naprawiania. Wszystko trzeba robić własnoręcznie. Jak się nie nadąży, jacht się rozsypie. Nie ma więc czasu na nudę.
TS: Jakimi przyjemnościami rekompensował sobie Pan ten ciągły wysiłek?KB: Ja lubię dobre jedzenie, a wtedy na jachtach na pewno było smaczniej niż teraz. Brało się mnóstwo konserw przede wszystkim. Obciążały one statek, ale nikt wtedy na to nie patrzył. To nie były regaty, jacht nie ścigał się, nie musiał być lżejszy jak się tylko da. Liofilizowanych produktów wtedy jeszcze nie stosowano, które są strasznie nudne, dlatego współczuje współczesnym żeglarzom. Ja zawsze wspominam, że na rejsie miałem małe buteleczki z winem. Z zielonogórskiej wytwórni dostarczyli mi próbki, których miałem tak dużo, że przy każdym objedzie mogłem pozwolić sobie na jeden kieliszek (śmiech).
TS: Co dzieje się teraz z jachtem "Polonez", tak bliskiemu Pana sercu?KB: Polonez został wyremontowany. Przez 30 lat stał i niszczał. Podwyższono pokład, odrestaurowano go i pływa w regatach. Cieszę się z tego bardzo.
TS: Był Pan zwolennikiem, aby 14-letniej Holenderce pozwolić płynąć samotnie przez świat. Uważa Pan, że żegluga jest odpowiednim zajęciem dla kobiet, szczególnie tak młodych?KB: Oczywiście. Kobiety radzą sobie tak samo dobrze jak mężczyźni. Oczywiście rejsy do dookoła świata są piekielnie niebezpieczne. Ale tak samo niebezpieczne są dla 30 letniego mężczyzny, jak dla 14-latki. Liczy się przygotowanie. Ta dziewczynka robiła przygotowania na morzu Północnym, gdzie pływała tygodniami samotnie. Włożyła w to ogromnie dużo wysiłku. Osiągnęła doświadczenie większe niż przeciętny żeglarz, dlatego cieszę się, że w końcu jej się udało wypłynąć.
TS: Gdzie człowiek, który opłynął cały świat, lubi jeździć na wakacje?KB: To moja żona decyduje, ja się podporządkowuje (śmiech). Jeździmy albo na Kretę, albo do Hiszpanii, Grecji.
TS: To prawda, że każdy żeglarz ma dziewczynę w każdym porcie do którego zawija?KB: (śmiech) Odmawiam komentarza.
Fryderyk Chopin |
TS: Teraz zajmuje się Pan prowadzeniem szkoły Pod Żaglami. Jak wygląda sytuacja z Fryderykiem Chopinem?KB: Jest szansa, że zostanie on naprawiony w Anglii i że dzieciaki dokończą rejs. Stocznia angielska przedstawiła kosztorys naprawy. Nie jest on jakiś wielce wygórowany. Oczywiście decyzja należy do ubezpieczyciela. Muszę powiedzieć szczerze, że jedna polska stocznia zaproponowała kwotę o dwa razy większą niż angielska za naprawienie statku, wiec wydaje mi się, że korzystniej dla ubezpieczyciela jest go naprawić na miejscu. Poza tym transportowanie statku bez żagli, na silniku o tej porze do Polski jest wielce ryzykowne. Tylko, że ubezpieczyciel zaczyna się wahać. Jest ryzyko, że nie pokryje kosztów naprawy. Decyzja zapadnie w piątek. Jeżeli PZU nie da pieniędzy z dalszego rejsu nici.