Oczywiście: głównie do prezentowania się na widokówkach. Doskonale sprawdzają się także jako stanowisko obserwacyjne dla mew. Czy jednak przydają się na coś żeglarzom? A może najwyższy czas podjąć męską decyzję i oddelegować je wreszcie tam, gdzie ich miejsce – czyli na złom?
Latarnie i latarniowce
Zgodnie z definicją, latarnia morska to znak nawigacyjny w postaci wieży usytuowanej na brzegu; lub na wodzie – z tym, że wówczas latarnia to tak naprawdę latarniowiec.
Wbrew nazwie oraz zdrowemu rozsądkowi, latarnia morska wcale nie musi znajdować się nad morzem. Równie dobrze może zdobić brzeg odpowiednio rozległego jeziora.
Każda latarnia, niezależnie od tego gdzie wyrosła, wysyła swój unikalny, z góry ustalony sygnał świetlny lub radiowy; a jeśli przyroda jest bardzo przeciwko nam i zaaplikuje wyjątkowo paskudne warunki, np. odpowiednio gęstą mgłę, latarnia przebija się przez nią za pomocą sygnałów dźwiękowych.
Poza latarniami morskimi, w okolicach wody znajdują się też inne sygnały, mające naprowadzać żeglarzy, jak np. główki oznaczające wejście do portu, nabieżniki czy światła sektorowe, jednak latarnie stanowią prawdziwą elitę wśród tych wszystkich sygnałów – są bowiem największe, najbardziej okazałe. I najbardziej malownicze.
Często bywają również... najbardziej przestarzałe, chociaż na szczęście, nie zawsze jest to regułą.
Fucha dla dziwaka
Dawnymi czasy standardowym wyposażeniem latarni morskiej był latarnik; zwykle tę robotę polecano jakiemuś odludkowi, który był na tyle szalony, że do szczęścia w zupełności wystarczało mu towarzystwo mew i krabów, a jednocześnie na tyle normalny, wziąć na siebie odpowiedzialność za funkcjonowanie latarni. A ta była niemała.
Co więcej, praca latarnika była nie tylko odpowiedzialna, ale też bardzo ciężka. I nie chodzi tu bynajmniej o okoliczności przyrody, ale o sposób zasilania światła na szczycie latarni. W czasach bardziej współczesnych wystarczyło zapewne wcisnąć guzik i okazjonalnie wymienić żarówę, jednak nie zapominajmy, że dawniej latarnie zasilane były drewnem, węglem, smołą, a w najlepszym przypadku – gazem.
Dziś szaleńców z poczuciem misji wciąż nie brakuje (w końcu ktoś pracuje w tych wszystkich korporacjach), jednak większość latarni jest bezobsługowa i działa w sposób całkowicie automatyczny. Może to i lepiej?
Kto to wymyślił?
Niestety nie wiadomo, kto pierwszy wpadł na pomysł rozpalenia na brzegu ogniska, ale faktem jest, że latarnie morskie stosowano już w starożytności. Najstarszy opis takiej pierwotnej latarni, (w tym konkretnym przypadku - kolumny zwieńczonej ogniskiem) pochodzi z 400 roku p.n.e., chociaż absolutną celebrytką wśród starożytnych latarni jest ta z Faros, która datowana na trzecie stulecie p.n.e.
Natomiast największy i najbardziej okazały zespół latarni znaleźć się mógł tylko w państwie cierpiącym na ewidentną manię wielkości. Nie, nie w Rosji; w USA. Mimo, iż latarnie te zbudowano na przełomie XIX i XX wieku, niektóre z nich są wykorzystywane do dzisiaj. Głównie przez tych, którzy zapomnieli naładować telefon, albo nie potrafią obsłużyć GPS. Albo przez lokalnych skautów, którzy, jak to na harcerzy przystało, bohatersko przezwyciężają problemy, z jakimi ich dziadkowie radzili sobie doskonale, a jakich współcześni zupełnie nie znają, bo mają naładowany telefon. I umieją obsłużyć GPS.
Czy latarnie są nam jeszcze potrzebne?
Zasadniczo, to nieszczególnie. Pełnią oczywiście funkcję reprezentacyjną, a nawet sentymentalną; niektóre nawet zarabiają na siebie, bowiem można je zwiedzać – a wariaci, gotowi zapłacić za bilet, dzięki któremu mogą dostąpić zaszczytu wdrapania się na ciasne schody, twierdzą zgodnie, że było warto. Cóż jednak innego mają twierdzić – w przeciwnym razie inni polewaliby z nich, że zapłacili za spacer po schodach.
Można by zatem zadać sobie pytanie, czy – skoro latarnie nie przydają się już właściwie do niczego – przypadkiem nie należy ich zezłomować? Albo chociaż przerobić je na coś bardziej pożytecznego? Na przykład na nadmorską filię McDolands'a, albo na taką bardziej kompaktową wersję Biedronki?
Rzecz jasna, byłaby to pewna degradacja – ale zarazem znak czasów. W końcu utrzymanie takiej latarni co nieco kosztuje i byłoby doprawdy pięknie, gdybyśmy nie musieli dopłacać do tego interesu.
Dlaczego zatem nikt nie wpadł na to, by oddać je na pożarcie potworowi, jakim jest komercja? Otóż dlatego, że latarnie tak naprawdę się przydają: kiedy już padną nam baterie, satelity odmówią posłuszeństwa, a wypasiony sprzęt elektroniczny zdecyduje, że co tam jakieś wejście do portu, przecież teraz czas na aktualizację - wtedy właśnie podziękujemy komuś, kto wbrew prawom ekonomii i zdrowemu rozsądkowi, uparł się przy zachowaniu tych reliktów przeszłości.
Latarnie świata
Na całym świecie latarni morskich jest kilka tysięcy. Czyli całkiem sporo. U nas rzecz wygląda nieco skromniej: pierwszą w Polsce latarnią było... ognisko, noszące malowniczą nazwę „Garnek Wulkana”.
Najstarsze wzmianki o Garnku pochodzą z 1070 roku, co nie robi szczególnego wrażenia po Faros – ale niestety, nigdy nie byliśmy potęgą morską. Głównie dlatego, że nasze morze to raczej słonawa sadzawka, więc nie bardzo było się po co spinać.
Skutkiem tego, na całym polskim wybrzeżu latarni jest zaledwie (a może aż?) 16. Najsłynniejszymi polskimi latarniami są ta na Helu, Rozewiu oraz w Jastarni, co jednak nie oznacza, że są one najpiękniejsze. Dla przykładu, ta w Jastarni jest niska i tak naprawdę to brzydka, ale to nie jej wina – oryginalną latarnię, zbudowaną w 1938 roku, rozwalili Niemcy podczas działań wojennych - a to, co obecnie stoi na jej miejscu, zostało zmontowane głównie z betonu i złomu.
Inne polskie latarnie prezentują się nieco lepiej, jednak w zdecydowanej większości przypadków, najlepiej jest oglądać je o zachodzie słońca. Albo podczas naprawdę kiepskiej pogody. To trochę tak, jak w przypadku bardzo leciwych samochodów: w słabym oświetleniu doskonale widać „duszę”, a łatwo nie dostrzec rdzy.
Tagi: latarnia morska, budynek, latarnik