W żeglarskich legendach morza, oceany, a nawet większe jeziora zapełniają dziwaczne stwory i potwory. Takiej Cieśniny Gibraltarskiej miał strzec kraken, Morze Śródziemne obfitowało w wodzące żeglarze na pokuszenie syreny a Szkoci (być może względu na zamiłowanie do narodowego trunku, czyli whisky) co i rusz widywali Nessie. Z niewiadomych przyczyn potwory jednak omijały nasz rodzimy akwen, czyli Bałtyk…
Wiele znanych nam osób natychmiast znajdzie rozwiązanie tej zagadki twierdząc, że zimna woda Bałtyku jest w stanie zniechęcić każdego potwora. Okazuje się, ze nie do końca i Bałtyk też ma swojego mitycznego mieszkańca. A nawet kilku.
Baltie…
O zagadkowej istocie żyjącej w Morzu Sarmackim, jak niegdyś na zachodzie Europy nazywano Bałtyk, wspominał Ambroise Paré, francuski medyk i przyrodnik, uznawany dziś za ojca współczesnej chirurgii. W swojej pracy opublikowanej w 1585 roku pracy „Les ouevres d'Ambroise Paré” opisał gigantycznego morskiego ślimaka żyjącego w wodach morza Bałtyckiego. Paré twierdził, że stworzenie było zoologiczną anomalią, bowiem gatunku takiego na świecie nie znano. Przyrodnik powołał się na relację znanego mu księdza Andre de Theveta (1516–1590), francuskiego franciszkanina, podróżnika, kosmografa i pisarza. Według słów de Theveta bałtycki ślimak był ogromny jak beczka na wino (beczka na wino w ówczesnej Francji miała ok 225–228 litrów pojemności, można więc przyjąć, że stwór ważył ok. ćwierć tony). Na grzbiecie ten stwór posiadał wielką skorupę, a na głowie duże, podobne do jelenich rogi. Pysk stworzenia przypominał kształtem pysk kota, a oczy były usytuowane po bokach głowy niczym u gada lub ssaka. Stworzenie było ślimakiem o tyle nietypowym (poza rozmiarem, oczywiście), że zamiast jednej wielkiej stopy miało cztery łapy zakończone palcami lub wypustkami.
To niezwykłe stworzenie większość czasu spędzało w morzu, ale wychodziło na brzeg, by zjadać lądowe rośliny. Paré, którego jak to lekarza interesowało, czy stwora da się wykorzystać w medycynie podał, że krew stworzenia łagodzi cierpienia chorych na trąd. Podał też, że mięso stwora uważano za niezwykle smaczne i delikatne. Ach, ci Francuzi i ich upodobanie do ślimaków….
Zagadkę stworzenia nazwanego Baltie (bo niby czemu nie?) próbował rozwikłać dr Karl Shuker, jeden z najbardziej znanych kryptozoologów. W publikacji z kwietnia 2012 roku postawił tezę, że gigantyczny ślimak z Bałtyku to jakiś gatunek pływających, pozbawionych skorupy ślimaków nagoskrzelnych (czym można wytłumaczyć nietypową dla mięczaka liczbę odnóży). Pływające nagie ślimaki jak wiemy mają czasem fantastyczne kształty, w których można dopatrzyć się łap, rogów oraz innych zupełnie fantastycznych szczegółów anatomicznych. Hipotezie pana Shukera zaprzecza jednak opis skorupy no i gabaryty Baltiego.
Hipotez zresztą było więcej, a Baltiego umieszczano chociażby wśród gadów, sugerując nawet, że to nieznany gatunek żółwia. Do dziś jednak nie udało się ustalić, czy tajemniczy stwór był anomalią, rzadkim gatunkiem czy zwykłym wymysłem spragnionego rodzimej kuchni Francuza.
…Saltie…
W maju 1909 roku niejaki kmdr Emil Smith spacerował z żoną przed dużym, hotelem wypoczynkowym w Saltsjobaden niedaleko Sztokholmu. Para nagle zauważyła dziwne stworzenie w Bałtyku. „To, co widzieliśmy, było dużą, ciemnoszarą masą, unoszącą się na wodzie", mówił Smith później. „Tajemniczy stwór mierzył 10-12 metrów i początkowo tylko unosił się na wodzie. Kiedy jednak zaczął się poruszać świadkowie zauważyli, że jest to zwierzę. „Ten lewiatan kręcił się dokoła własnej osi, aż wysokie fale rozbijały się o brzegi. Nie widzieliśmy żadnego ogona, płetw, ani głowy".
Szwedzkie gazety ochrzciły stwora zupełnie niewymawialnym "Saltsjobadsodjuret". „Saltie” pojawił się wkrótce znowu. 25 czerwca sześć osób płynących łodzią od jednej szwedzkiej wyspy - Husaro, do drugiej – Angodomen zauważyło w wodzie Duzy, czarny obiekt, początkowo wzięty za łódź. Dwie godziny później, podczas powrotu załoga, zobaczyła trzy garby wychodzące z wody tylko 25 metrów od nich. Największy garb był szeroki na około 1 metr. "Żyję tu od siedmiu lat, widziałem foki i morświny, jednak nigdy nic takiego jak to", zapewniał jeden z pasażerów, Anton Rundkvist. Jego relację potwierdzili rybacy ze Svartlogafjarden i Moji. We wrześniu 1913 roku, płynący motorówką Nils Osterman i jego żona zderzyli się z potworem niedaleko Vaxholm. „Byłem z moją żoną na naszej motorówce, podróżowaliśmy z prędkością 9 węzłów niedaleko Rindobaden, kiedy nagle łódź uderzyła w coś tak gwałtownie, że niemal się wywróciła! Nie było to jednak nic groźnego, wyłączyłem tylko silnik. Nagle usłyszeliśmy syczący dźwięk dochodzący od strony rufy, a kiedy postanowiliśmy to zbadać, ujrzeliśmy przerażającego potwora z trzema garbami na grzbiecie i grubą głową, przypominającego hipopotama z szeroko otwartą paszczą!". Po chwili potwór skrył się pod powierzchnią wody. Trzy lata później, latem 1916 roku, major Oskar W. Smith zauważył dziwne zwierzę niedaleko zaludnionej wyspy Lidingo. Zwierzę miało przynajmniej 25 metrów długości i grzbiet pokryty dużą ilością garbów. Stwór poruszał się z prędkością dwóch węzłów, był widziany przez ponad minutę z odległości 100 metrów.
Najlepiej udokumentowana obserwacja Saltie miała miejsce w lipcu 1920 roku. Dokonał jej młody rybak Einar Oberg, który udał się do Svinskar na polowanie na ptaki morskie. ,,Niedaleko od siebie, w płytkiej wodzie, zobaczyłem coś, co początkowo wziąłem za parę niespotykanie dużych morświnów, jednak wkrótce przekonałem się, że było to coś, co przypominało dwa straszne węże, długości przynajmniej trzech metrów i średnicy 50 cm. Płynęły z głowami ponad powierzchnią wody, a kiedy były blisko, koło 15 metrów, ode mnie, jeden z nich odwrócił głowę i zaczął się na mnie patrzeć. Byłem przerażony, uciekłem z plaży i biegłem jeszcze długo, zanim nie ochłonąłem” – brzmiała pełna emocji relacja.
Jednak doniesienia o potworze, jak się nagle pojawiły, tak i nagle zniknęły. Saltie przestał się pojawiać w latach 20. ubiegłego wieku.
…i Pacu, czyli obcinaczka jąder
Kilka lat temu media w Szwecji i Danii obiegła mrożąca krew w żyłach informacja o groźnej rybie pacu, która atakowała…męskie krocza. Ryba, słynąca ze swoich wielkich zębów, do złudzenia przypominających ludzkie, podobno normalnie żywi się orzechami a w środowisku sobie obcym rzuca się na wszystko, co te orzechy przypomina. W tym na męskie jądra. Profesor Peter Rask Moller z Kopenhagi udzielał wszem i wobec porad, aby mężczyźni nosili obszerne spodenki, a na nadbałtyckich plażach zapanowała panika. Wkrótce zaczęły napływać informacje o kolejnych atakach krwiożerczych ryb – z Władysławowa, Szczecina, widziano je nawet w okolicach Wrocławia, który, hm, ma nieco daleko do morza. W mediach wypowiadali się kolejni poważni eksperci i nie wiadomo, jak potoczyłaby się sytuacja, gdyby nie dementi. Wygłoszone przez wspomnianego już profesora Mollera. Cała historyjka o atakach ryb pacu była żartem. W zamyśle niewinnym. Bowiem nawet przyznanie się do dowcipu nie sprawiło, że mężczyźni na całym świecie przestali się czujnie rozglądać przed wejściem do wody.
W rzeczywistości ryba pacu owszem, istnieje i należy nawet do budzących grozę piraniowatych, ale żywi się tylko owocami i nasionami. Na dodatek jest słodkowodna i ciepłolubna, w naszym ukochanym Bałtyku nie miałaby więc szans na przetrwanie. A jeśli się ją zobaczy gdzieś podczas podróży, zamiast uciekać, wystarczy rzucić jej orzeszka.
Tagi: potwór, ryba, ślimak, Bałtyk