Utrata „Moskwy” musiała Rosjan zaboleć. Okazuje się jednak, że wskutek tego zdarzenia ucierpiała nie tylko rosyjska duma, ale i morale, chociaż mamy świadomość, że w obliczu wyczynów „drugiej armii świata” mówienie o kręgosłupie moralnym brzmi, jak kiepski żart. Faktem jest jednak, że pozostałe na wodzie jednostki... ujmując rzecz delikatnie: wycofały się na z góry upatrzone pozycje. Po co?
Może z daleka lepiej widać?
Jak podaje Ukraińska Prawda, niedługo po zatopieniu „Moskwy” inne rosyjskie okręty zgodnie odsuneły się od wybrzeża Ukrainy, chociaż nadal sieją tam terror i blokują szlaki. Portal, powołując się na informacje podane przez Dowództwo Operacyjne Południe, napisał:
„W czarnomorskiej strefie operacyjnej wrogie zgrupowania okrętów rakietowych i desantowych oddaliły się od brzegów ukraińskich na prawie 200 km.” Strona rosyjska zapewne nie zechce skomentować tego posunięcia. Można jednak żywić podejrzenia, że taki manewr pozostaje w pewnym związku z obawą o utratę kolejnych jednostek.
Czy to wystarczy?
Z pewnością nie – i to z przynajmniej dwóch powodów. Po pierwsze, jak podkreślają specjaliści, 200 km to jeszcze za mało, by Rosjanie mogli czuć się w pełni bezpiecznie, ponieważ deklarowany zasięg ognia ukraińskich Neptunów wynosi nawet 280 km. Po drugie, Ukraińcy nie walczą sami, a jedną z najważniejszych „broni”, jakimi dysponują, jest informacja. W tym przypadku – informacja o dokładnym położeniu rosyjskich jednostek.
Jak podaje dzisiejszy Times, 13 kwietnia (a więc w dniu trafienia „Moskwy”), niebo nad Morzem Czarnym patrolował amerykański samolot zwiadowczy Posejdon P8, umożliwiający precyzyjne lokalizowanie obiektów znajdujących się w odległości do 100 mil morskich. Maszyna odbywała, jak to ładnie ujęto w raporcie, „patrole służące wzmocnieniu wschodniej flanki NATO”. Czy i komu jej załoga przekazała swoje spostrzeżenia, możemy się tylko domyślać.
Tagi: Rosja, Ukraina, USA, Moskwa, wojna, Morze Czarne