Pamiętacie, jak pisaliśmy o polskim piracie z Karaibów, czyli panu Luxie? Otóż wyobraźcie sobie, ze nie był on jedynym przedstawicielem Polski na Karaibach – i nie jedynym Polakiem wśród piratów. O ile jednak przy panu Kazimierzu można się było łudzić, że chodzi mu o sprawę szlachetną, czyli walkę o wolność (pod warunkiem, że nie chodziło o wolność niewolników), to w przypadku tego bohatera nie ma mowy o choćby pozorach szlachetności. I niech was nie zwiedzie jego pseudonim – a mówiono o nim po prostu Józio…
Mowa o ostatnim polskim piracie, czyli niejakim Józefie Olszewskim, nazywanym przez brać piracką „Yousyu”, który zasłynął z potężnych biznesów w handlu niewolnikami, potężnych balang w portach i ze skarbu, który (być może) wciąż znajduje się gdzieś na dnie w okolicach Veracruz. Józio działał w czasach, kiedy słynni bukanierzy na Karaibach byli już historią, dlatego też mówi się o nim, że był ostatnim polskim piratem.
Olszewski urodził się w okolicach Płocka w wielodzietnej rodzinie ubogiego szlachcica. I wizja nudnego życia w biedzie chyba go nie satysfakcjonowała, bo postanowił ruszyć w świat. Zatrudnił się u flisaków i popłynął z nimi do Gdańska. Tam zatrudnił się do ładowania zboża na statki, potem dołączył do jednego z nich – holenderskiego „Najade”, który płynął do “Indii Zachodnich”. Z holendrami nasz bohater dopłynął do Hawany. Tam przytrafiła mu się przygoda prowincjusza – zauroczony portem nie zdążył wrócić na rodzimy okręt przed jego odpłynięciem. Przedsiębiorczy chłopak zamustrował się więc na pokładzie pirackiego szkunera. Szkuner obsadzony był czarnoskórą załogą, ale Józio czuł się w niej bardzo dobrze, do momentu starcia ze statkiem handlarzy niewolników, „Salamandrą”. „Salamandra” wygrała, załoga została zakuta w dyby i wsadzona do ładowni jako towar, z wyjątkiem…oczywiście Józka, który, jak gdyby nigdy nic, stał się członkiem nowej załogi. A wieść niesie, że odniósł tez materialne korzyści ze sprzedaży dawnych kumpli…
Warto zauważyć, że w pierwszej połowie XIX w. na tamtejszych wodach obowiązywał już zakaz handlu żywym towarem. Brytyjczycy toczyli bezlitosne bitwy z przemytnikami - od 1807 do 1860 r. zatrzymali około 1,6 tysięcy okrętów handlarzy żywym towarem. Niewolnicy odzyskiwali wolność, a dla załogi wyrok był tylko jeden: kara śmierci. Oczywiście – to powodowało, że „biznes” ten stał się naprawdę lukratywny…
Około roku 1850, jeden z brytyjskich okrętów ruszył w pościg za mocno podejrzanym statkiem „Salamandra”, odbijającym od wybrzeży zachodniej Afryki i płynącym do Nowego Orleanu. Podejrzenia Anglika się sprawdziły, bowiem „Salamandra” przewoziła niewolników. Wobec braku szans na ucieczkę, załoga „Salamandry” stanęła do walki, której stawką było życie. Przemytnicy nie mieli jednak szans – wobec nawału ognia z brytyjskich dział „Salamandra” poszła na dno, a razem z nią załoga oraz, o ironio, przewożeni niewolnicy. Jednak na szalupie ratunkowej udało się uciec dwóm osobom – kapitanowi (tak, wśród piratów kapitan nie szedł na dno wraz z okrętem) oraz naszemu rodakowi. Okazało się, że kapitan „Salamandry” był tak wdzięczny za ratunek, że zapisał Józiowi cały majątek.
Bogaty Olszewski osiadł w Waszyngtonie, ale spokojne życie mu nie pasowało. Próbował co prawda się ustatkować i zabiegał o uwagę pewnej damy, ona jednak ośmieliła się odrzucić umizgi. Krewki Polak zmył zniewagę krwią, a ponieważ bogdanka nie przeżyła, musiał uciekać do Meksyku. Tam kupił okręt, zwerbował na niego bandę awanturników, z którymi…tak, tak, zajął się piractwem. Z bardzo dobrym zresztą skutkiem, bowiem o jego zasobach zaczęły krążyć legendy. Jedna z nich mówi, że ponieważ nie ufał bankom, swój majątek ukrył w jednej z jaskiń niedaleko Veracruz.
Sam Olszewski oczywiście nie zginął we własnym łóżku – a prawdopodobnie poszedł na dno ze swoim statkiem, zatopionym przez Anglików u wybrzeży Gujany Holenderskiej. Jego skarb wciąż czeka gdzies na wydobycie...