Dawnymi czasy, kobieta na pokładzie była traktowana jako „diabli balast”. Jeżeli już jakimś cudem uczestniczyła w rejsie i cokolwiek, podkreślam, COKOLWIEK poszło nie tak (sztorm, flauta, koklusz, gradobicie), to oczywiste było, czyja to wina.
Trudno powiedzieć, skąd dokładnie wziął się ten uroczy przesąd, aczkolwiek można podejrzewać, że skoro w języku angielskim statek to
she (czyli ona), marynarze mogli sądzić, że będzie on (pardon, ona) zazdrosna o konkurencję, a stąd mogą wyniknąć wyłącznie kłopoty.
Dziś baba na pokładzie to standard; a jednak, wybierając się na rejs, musi ona poczynić nieco więcej przygotowań niż facet. Wynika to oczywiście z fizjologii oraz okrucieństwa natury, która nie pozwala nam siusiać na stojąco, nie wspominając już o innych comiesięcznych atrakcjach. Jak więc radzić sobie na rejsie, będąc babą? O czym musimy wiedzieć, płynąc po raz pierwszy?
WC
Niby sprawa prozaiczna – skoro układ pokarmowy ma początek, to musi też mieć koniec. Zauważcie jednak, że mimo całego postępu cywilizacji często stanowi to tabu – w filmach oglądamy porody, seks, morderstwa, ale niezwykle rzadko ktokolwiek udaje się do toalety. Najwyższy więc czas odczarować ten temat i przestać udawać, że nie istnieje, bowiem na rejsie, zwłaszcza morskim, bardzo szybko okaże się, że owszem.
Jak więc załatwiamy „te sprawy” na łódce? Wszystko zależy od jej wieku i standardu. Na starszych i mniejszych jednostkach nie zawsze znajduje się toaleta – w takim przypadku, pozostaje nam zaprzyjaźnić się z uwiązanym na linie wiaderkiem, albo z koszem dziobowym. W obu przypadkach trudno mówić o jakiejś intymności. Niestety (albo stety, przecież jesteśmy ludźmi), trzeba przezwyciężyć wewnętrzny opór i poinformować resztę załogi, żeby dali nam chwilę samotności, na tyle, na ile jest to możliwe. Faktem jest, że towarzyszące tym czynnościom aromaty oraz efekty akustyczne mogą być dla nas nieco krępujące – ale tylko do momentu, gdy role się odwrócą i to my grzecznie odwrócimy wzrok, kiedy ktoś będzie siusiał czy się wypróżniał.
Jeżeli nasza łódka posiada toaletę, to mamy zapewnione pewne minimum komfortu. Oczywiście, nie każda początkująca żeglarka zdaje sobie sprawę z rozmiarów tego pomieszczenia, dlatego warto zapytać Wujka Google o jego parametry. Mówiąc krótko – kibelki zawsze są mikroskopijne, aby maksymalnie wykorzystać ograniczoną na łódce przestrzeń.
Ma to jednak pewne zalety: po pierwsze, nawet przy wysokiej fali nie będzie nami majtało po toalecie, bo nie ma takiej możliwości – chyba, że jesteśmy naprawdę drobnej budowy. Po drugie – skromne wymiary pomieszczenia powodują, że nawet panowie muszą sikać na siedząco (ha, ha – przyszła kryska na Matyska!), więc deska sedesowa zawsze jest opuszczona, a przede wszystkim - zawsze jest sucha.
Papiren, bitte!
Kolejną sprawą jest kwestia papieru toaletowego; z reguły nie można beztrosko spuścić go w toalecie. Po użyciu pakujemy go do specjalnego woreczka. Oczywiście, najlepiej jest zabrać kilka małych worków, zamiast jednego dużego, żeby nie zabił nas aromatem, zanim się napełni.
Wybierając się na rejs, zadbajmy, by nasz papier był mięciutki. Nie zawsze mamy możliwość umyć się, więc wszelkie podrażnienia i otarcia będą nam tym bardziej dokuczały. Co więcej, taki papier łatwo się rozpuszcza w wodzie, jeśli więc jednak wrzucimy go do toalety czy za burtę, szybciej rozmięknie i zniknie nam z oczu.
Do worka na papier pakujemy też wszelkie zużyte podpaski, tampony itp. I tu mała uwaga – przygotujcie się na to, że jeżeli toaleta się zapcha, to ZAWSZE będzie wasza wina. Taki mały spadek po pradawnych przesądach - choćby nie wiem co było przyczyną awarii, męska część załogi będzie uparcie twierdzić, że upchałyście tam złośliwie tuzin podpasek. Trudno, chłopy tak już mają i tyle. Mają za to inne zalety, aczkolwiek nieliczne ;)
Częste mycie skraca życie
Prawda jest taka, że w czasie rejsu nie zawsze można spokojnie się umyć. Co więcej, nie zawsze można to zrobić nawet niespokojnie. Prysznic, o ile jest, stanowi pewien luksus i nie należy go nadużywać, chyba, że chcecie przez resztę rejsu wąchać innych załogantów (wierzcie mi, nie chcecie). Kąpiel w jeziorze czy innym Bałtyku jest pewnym rozwiązaniem, ale wymagającym niekiedy posiadania legitymacji Klubu Morsów. Pozostaje nam więc... przekonać się do „mycia na sucho”.
Procedura ta przypomina nieco ogarnianie higieny niemowlęcia w podróży – bobasa też możemy „umyć” za pomocą wilgotnego ręcznika czy specjalnych chusteczek. Oczywiście, męska część załogi może z nas pokpiwać, ale cóż - panowie mają jakieś genetyczne predyspozycje, umożliwiające im mycie się rzadziej. My, kobiety, lubimy pachnieć i się nie kleić, zaś aby osiągnąć ten stan na rejsie, musimy zadbać o odpowiednie gadżety jeszcze na lądzie.
Przede wszystkim, należy zaopatrzyć się w chusteczki do higieny intymnej, koniecznie z kwasem mlekowym. Można je znaleźć w każdej większej drogerii czy markecie. Pałeczki kwasu mlekowego, czyli tzw. „dobre bakterie” zapobiegną rozwojowi tych złych, zaś infekcja intymna to ostatnie, czego nam potrzeba na łódce. Chusteczki nie są drogie, więc kupmy ich dużo - w ostateczności przydadzą się do sprzątania po rejsie, a jeśli zabraknie ich na środku morza, zostają nam wodorosty ;)
Warto też zabrać ze sobą dwa małe ręczniczki, które nawet przy braku ciepłej wody zmoczymy w wodzie z czajnika i przetrzemy strategiczne miejsca. Jeśli tylko mamy możliwość, należy dbać, by przynajmniej jeden zawsze był świeżo wyprany i gotowy do użycia. Można dodatkowo zwilżyć je płynem do dezynfekcji rąk (dostępnym w drogeriach), pamiętając jednak, żeby wówczas omijać miejsca intymne – chyba, że brakuje nam naprawdę niezwykłych doznań ;)
Koniecznie zaopatrzmy się też we wkładki do bielizny, nawet, jeśli na lądzie ich nie używamy. Wkładki nie zabierają wiele miejsca, umożliwiają „zmianę” bielizny bez faktycznej zmiany, a poza tym dają nam przyjemne, choć nieco złudne, uczucie świeżości.