Czy warto w ogóle męczyć się cumowaniem w krzaczorach, skoro w okolicy jest wypasiona marina, z ciepłym prysznicem, pralką i wifi? Może i jest – ale skoro na tych właśnie rzeczach nam zależy, to po co w ogóle ruszać się z domu? Cumowanie na dziko ma swój nieodparty urok, nie tylko dlatego, że pozwala na zaoszczędzenie pewnych kwot i przeznaczenie ich na konsumpcję.
Cumowanie na dziko to wolność – a wolność bywa niebezpieczna, męcząca i nieprzewidywalna - i dlatego właśnie jest fajna :)
Fot. Wikipedia |
Jak to się robi?
Zupełnie prosto. Pierwsze, co robimy, to zasięgamy języka u naszych znajomych i ich znajomych i obczajamy, gdzie warto zostać na noc. Najlepiej mieć wytypowanych kilka takich miejsc, bo niektóre mogą być już zajęte, nieaktualne albo brudne. Kiedy płyniemy w kilka łódek, weźmy też pod uwagę parametry miejsca – w niewielkiej, zarośniętej szczypiorem zatoczce, cała nasza flotylla może się zwyczajnie nie zmieścić.
Słabą opcją jest też pójście na totalny żywioł i szukanie miejsca na nocleg w ostatniej chwili, zanim całkiem się ściemni. Wówczas możemy przeoczyć istotne szczegóły, jak np. to, że w miejscu, które wybraliśmy, znajduje się rezerwat przyrody... albo poligon. To tak, jak z parkowaniem – jeśli nagle, w zatłoczonym mieście, znajdujemy cały wolny chodnik, to z pewnością nie dlatego, że wszyscy oprócz nas go przeoczyli.
Istotnym parametrem jest też aktualnie wiejący - lub przewidywany w prognozach - wiatr. W cywilizacji zawsze ktoś nam pomoże zaparkować łódkę, więc nawet silny i dopychający wiatr nie będzie wielkim problemem. Rankiem natomiast, przy pomocy innych żeglarzy, będziemy mogli w miarę sprawnie opuścić port, albo wspólnie przeczekać psią pogodę w portowej tawernie.
Parkując na dziko, jesteśmy natomiast zdani sami na siebie; dopychający wiatr pomoże nam co prawda zaparkować - ale też może zatrzymać nas w pięknych okolicznościach przyrody znacznie dłużej, niż byśmy chcieli. Ma to szczególne znaczenie, gdy płyniemy z dziećmi, które zawsze wtedy złapią grypę żołądkową, gorączkę, albo inny ropień na zębie i dzielny tata, ratując sytuację, będzie musiał wejść po pachy w szuwary i nas wypchać.
ProceduraW gruncie rzeczy, procedura parkowania na dziko niewiele się różni od cumowania w porcie. Nadal musimy w miarę łagodnie zbliżyć się do brzegu i unikać zarycia w dno lub zalegające na nim obiekty – z tym, że o ile w porcie będą to raczej boje czy murki, o tyle na dzikich cumowiskach może to być absolutnie wszystko, z ikonami polskiej motoryzacji włącznie.
Pod pewnymi względami cumowanie na dziko jest jednak łatwiejsze – np. nikt nie gapi się na nasze wyczyny, ani nie komentuje naszego koloru włosów i wynikających stąd implikacji dla inteligencji. Co więcej, nie musimy uważać na inne, wypasione łódki – bo te najlepsze zwykle parkują w portach, gdzie nie ma piratów i nikt ich nie porwie, za to wszyscy będą mogli podziwiać.
Pamiętajmy, że cumując na dziko, lepiej jest podchodzić dziobem (zawsze można się potem przekręcić o 180 stopni) - szczególnie, jeśli nie znamy głębokości i nie chcemy jej poznać w gwałtowny i bolesny sposób. Z tych samych powodów, dobrze jest (przynajmniej częściowo) podnieść miecz i płetwę sterową oraz wyjąć z wody silnik.
Kiedy jesteśmy jeszcze w sporej odległości, przygotowujemy kotwicę i knagujemy wolny koniec liny kotwicznej (niby oczywista sprawa, ale historia zna takie przypadki, kiedy ktoś jednak zapomniał). Kilkanaście metrów od brzegu - o ile długość liny na to pozwoli - rzucamy kotwicę. Pamiętajmy, że im bardziej poziomo przebiega lina od kotwicy do knagi, tym mniejsza szansa, że kotwica puści.
Langsam, aber sicherŻadne podejście do brzegu nie uda się przy dużej prędkości, więc do brzegu zbliżajmy się powoli, ustawiwszy na dziobie czujkę (może być nawet nieletnia, ale przejęta swoją rolą), która będzie wypatrywać niespodzianek zatopionych pod wodą... oraz od czasu do czasu zerkać w górę. Dzikie cumowiska mają to do siebie, że często tuż przy brzegu rosną drzewa (na Mazurach, niestety, nie palmy), o które łatwo zaplączemy się masztem i wantami. Kiedy jesteśmy już blisko, postępujemy standardowo – wyskakujemy i zaplątujemy o coś cumę. O co?
No i tu pojawia się mały problem, bowiem, zgodnie z prawem, nie wolno nam cumować do najbardziej oczywistych obiektów – do drzew. Oczywiście, większość żeglarzy tak właśnie robi, a policja przymyka na to oko, dopóki nie trafi się służbista, pragnący się wykazać, albo dopóki drzewo się nie złamie. Wówczas czeka nas mandacik (to w wersji light), albo mało ciekawa pobudka na środku jeziora, czy (w wersji hard) nocne zderzenie z innym obiektem.
O co zatem mamy się zaplątać? Najlepiej jest zabierać „coś” do cumowania ze sobą, a w tejże roli doskonale sprawdza się, uwaga: „uwiąz dla krowy”, czyli metalowa, solidna kotwa, wkręcana w ziemię. Można nabyć to cudo w sklepach ogrodniczych, a w ostateczności w internetach. Rolę kotwy może też pełnić druga kotwica , którą wyniesiemy na brzeg i tam sprytnie zamocujemy o jakieś stałe elementy.