Efektowne utknięcie na mielu może się zdarzyć każdemu, szczególnie, jeśli zechce porzucić utarte szlaki i, niczym błyskotliwy kapitan Costy Concordii, podpłynąć gigantycznym wycieczkowcem nieco bliżej skałek, celem wywarcia wrażenia na płci pięknej (w końcu, co się może stać?). Na szczęście, nie każde utknięcie na mieliźnie kończy się tragicznie. Może za to wygenerować spore koszty, a także przyprawić załogę i właściciela jednostki o kilka siwych włosów.
De carlos®oberto - Flickr, CC BY-SA 2.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=18111319 |
Skoro jednak mielizna już nam się przydarzy, należy się w jakiś sposób stamtąd ewakuować, pocieszając się, że przynajmniej będziemy mieli co opowiadać wnukom. O ile oczywiście ewakuacja się powiedzie, co warunkuje przyszłe doczekanie wnuków. Z pewnością najgorsze, co możemy zrobić, to spanikować i zacząć wprowadzać kilka pomysłów naraz. Aby tego uniknąć, dobrze jest mieć przygotowaną procedurę na taką ewentualność wtedy istnieje spora szansa, że uda nam się zminimalizować straty, a nawet zachować resztki godności.
Co powinniśmy wiedzieć?Przede wszystkim, aby w ogóle myśleć o skutecznym zejściu z mielizny, warto znać parametry swojej jednostki, takie, jak zanurzenie, kształt kadłuba i kilu, o rodzaju miecza nie wspominając. Może to znacznie ułatwić podejmowanie decyzji nawet jeśli będzie to decyzja o opuszczeniu łódki. Powinniśmy też zorientować się, w co właściwie przydzwoniliśmy – czy stoimy na piaszczystej łasze, czy też na rafie, albo może na innym wraku?
I na koniec – jeżeli okazało się, że jednak nie osiedliśmy na piasku, koniecznie należy sprawdzić, czy mamy jakiś przeciek (z reguły mamy) a jeśli tak, to jak jest duży i czy damy radę go opanować. Kiedy przeciek jest stosunkowo niewielki, możemy zatkać go od wewnątrz, używając czegokolwiek, co wpadnie nam w ręce. Oczywiście, zgodnie z prawem Murphy'ego, raczej nie będziemy mieć pod ręką specjalnego zestawu naprawczego, więc będziemy musieli użyć legendarnego słowiańskiego sprytu i posłużyć się tym, co mamy – nawet, jeśli będzie to przysłowiowa beczka rumu i kalesony kapitana.
W przypadku większych dziur, lepiej będzie pofatygować się za zewnątrz i stamtąd nałożyć opatrunek, bowiem ciśnienie wody (to samo, które powoduje, że nasz dzielny stateczek nabiera wody), stanie się naszym sprzymierzeńcem, dociskając prowizoryczną łatę do otworu.
No to jak zejść?
Załóżmy, że przeciek został opanowany, albo go w ogóle nie było (fuksiarze!). Jak zatem wybrnąć z niefortunnej sytuacji? Żeglarze nigdy nie byli szczególnie zgodni w żadnej kwestii, więc również metody zejścia z mielizny prezentują dwie, skrajne różne, szkoły.
Pierwsza z nich radzi, by spróbować najprostszych rozwiązań i, wrzucając wsteczny, wycofać się na silniku. Jeżeli materia stawia znaczny opór, zawsze można spróbować wrzucić na chwilę naprzód i znów wsteczny (w taki sam sposób wyjeżdżamy autkiem z zaspy). Na ile jest to skuteczna metoda, trudno powiedzieć – w każdym razie pozostaje ona w ścisłej korelacji z pierwotnymi instynktami, wrzeszczącymi gdzieś w naszej podświadomości: sp...adaj stąd, chłopie, i to szybko cała wstecz!!
Druga szkoła natomiast radzi, by pod żadnym pozorem NIE próbować powyższego manewru. Jeśli stoimy na skałach, lekkomyślna próba zejścia na silniku może bowiem jeszcze bardziej uszkodzić statek, ponieważ przeoraliśmy go w jedną stronę, a teraz przeoramy w drugą. Jeśli natomiast stoimy na mule czy piachu, śruba wykopie nam efektowny dołek za rufą, kompensowany przez usypywane po obu burtach wzniesienia, skutkiem czego... zakopiemy się jeszcze bardziej.
I co ma zrobić biedny (a wkrótce jeszcze biedniejszy, w końcu ubezpieczenie niekoniecznie pokryje koszty naszej brawury) żeglarz? O ile nie grozi mu całkowite zalanie statku, powinien podjąć ROZSĄDNE działania, które sprawią, że łódka mu się nie przewróci, nie utknie jeszcze bardziej, a może nawet opuści pechowe miejsce.
Jak żyć, panie premierze, jak żyć?
Przede wszystkim, długo co w przypadku wpłynięcia na skały, może okazać się trudne. W tym celu należy:
1. Poczekać
Jeśli stoimy w miarę stabilnie, można, sprawdziwszy prognozę pogody i pływy, po prostu poczekać, aż natura sama nas uwolni. Przy przybierającym pływie może się to udać, o ile oczywiście nie wrzuci nas głębiej na mieliznę. Dlatego, aby temu zapobiec, warto rzucić kotwicę i zrelaksować się, obmyślając stosowną nagrodę dla geniusza, który załatwił nam tę miejscówkę.
2. Pomóc naturze
Przyroda zrobi, co może, ale warto nieco jej pomóc, np. poprzez zmniejszenie zanurzenia, a w każdym razie, przemieszczenie balastu z rufy. Załoga, zapasy i wszystko, co da się przenieść, powinno więc wylądować albo na pontonie, albo na dziobie, co zapewni bardziej korzystny kąt położenia kadłuba w stosunku do dna. Niestety, ten manewr dobrze się sprawdza tylko w przypadku małych jednostek – na większych statkach, ciężar ruchomych elementów jest po prostu zbyt mały w stosunku do całej masy statku.
3. Użyć kotwicy
Ciekawym sposobem uwolnienia się z mielizny jest wywiezienie kotwicy na pontonie, zarzucenie jej daleko za rufą i wybranie cumy kotwicznej. Oczywiście, taka operacja wymaga znajomości parametrów, o których wspomnieliśmy na początku: budowy kadłuba, znajomości dna itp.
4. Zmienić przechył
Niekiedy zmiana przechyłu jachtu wystarczy, by uwolnić go z mielizny. Przechył można oczywiście uzyskać na różne sposoby – od przemieszczenia załogi na jedną burtę, po wychylenie bomu, obciążonego, czym się da: kotwicą, obciążonym pontonem, majtającą nogami załogą itp.
Przechył można także zmienić za pomocą wywiezionej na np. pontonie topenanty (lub innej liny zamocowanej możliwie wysoko), co, przy odrobinie szczęścia, może pozwolić na ściągnięcie łódki z mielizny.
Przy metodach 3 i 4 można – o ile wiatr nam sprzyja – postawić żagle lub, odnosząc się do szkoły pierwszej (tej od wrzucania wstecznego) wspomóc się silnikiem. Wszelkie decyzje należy jednak podejmować z dużą rozwagą, pamiętając, że naszym priorytetem nie jest jak najszybsze opuszczenie mielizny, ale zminimalizowanie strat. Jeśli jednak, mimo wszelkich starań, łódka uparcie tkwi na miejscu, jedyne, co możemy zrobić to zabezpieczyć burtę, która znajdzie się bliżej dna, za pomocą odbijaczy, kamizelek i innego ustrojstwa (nawet materacy) i... podzielić się ze światem naszym wyczynem.
Komu się pochwalić?
Jak już ustaliliśmy, wnukom – ale to w późniejszym czasie. Chwalić się nie ma czym, ale skoro utknęliśmy na dobre, powinniśmy poinformować o naszym wyczynie lokalne władze morskie, podając przy okazji wszelkie szczegóły, które pomogą im zorganizować ewentualną akcję ratunkową. Mają oni, w odróżnieniu od nas, pewne doświadczenie w zakresie utkniętych na mielu jednostek, więc prawdopodobnie sami zapytają o naszą pozycję, stan załogi i o rozmiar zniszczeń.
O ile rozmowa z władzami może być nieco stresująca, o tyle prawdziwe wyzwanie dopiero przed nami – naszym obowiązkiem jest bowiem powiadomienie armatora, że właśnie przydarzył nam się niefortunny przypadek, ale przecież ma całkiem dużą flotę, więc może nie jest aż tak przywiązany do czarterowanej przez nas łódki, prawda? Warto też pamiętać, że ewentualną decyzję o skorzystaniu z pomocy profesjonalistów powinniśmy podjąć dopiero po porozumieniu się z armatorem, bowiem ściąganie łódki z mielizny często wiąże się z poważnymi kosztami i o ile nie ma po temu szczególnych wskazań powinno być ostatecznością.