Polska nigdy nie była krajem kolonialnym, chociaż niewiele brakowało, a mielibyśmy całkiem fajny Madagaskar. Na tym jednak nie koniec; na mocy międzynarodowych porozumień, od niemal 30 lat posiadamy prawo do eksploatacji zgrabnej działki, zlokalizowanej na dnie Pacyfiku. A kryje się tam prawdziwa fortuna. Skąd się wzięła i dlaczego należy akurat do nas?
Początki
Wszystko zaczęło się jakieś 100 lat temu, kiedy Polska odzyskała niepodległość, a jej obywatele z właściwą sobie fantazją przystąpili do nadrabiania zaległości w różnych dziedzinach życia. Jedną z bardziej barwnych postaci był tu nieodżałowany admirał floty (wówczas kapitan) Józef Unrug, który w 1920 roku zakupił na własne nazwisko statek od nieuznających polskiej administracji Niemców.
Jednostka otrzymała nazwę ORP „Pomorzanin” i stała się naszym pierwszym polskim okrętem hydrograficznym, a jednocześnie zalążkiem polskiego Urzędu Hydrograficznego, na czele którego stanął kpt. Unrug. Urząd przemianowano następnie na Służbę Hydrograficzną MW, a jeszcze później - na Biuro Hydrograficzne Marynarki Wojennej.
Dzięki determinacji polskich hydrologów, już 6 lat później zostaliśmy przyjęci do International Hydrographic Bureau (IHB), co otworzyło przez Polską szereg nowych opcji - na przykład możliwość uczestniczenia w międzynarodowych konferencjach hydrograficznych.
I... znów początki
W dwudziestoleciu międzywojennym Biuro Hydrograficzne wydało wiele map i opracowań hydrograficznych i wszystko wskazywało na to, że od teraz będzie już tylko lepiej. Niestety, Niemcy mieli wówczas inny plan dla Europy i świata, skutkiem czego Biuro, podobnie, jak nasz kraj, praktycznie przestało istnieć.
Skutkiem tego, po zakończeniu wojny znów trzeba było zaczynać niemal od początku, co było tym trudniejsze, że teraz w różnych rejonach morza tkwiło sporo niebezpiecznych pamiątek po działaniach wojennych. Sytuacja poprawiła się dopiero w latach ’70, kiedy zbudowaliśmy prawdziwy, nowoczesny okręt hydrograficzny - ORP „Kopernik”.
Jak wiadomo, statek mocno przysłużył się polskiej oraz międzynarodowej hydrografii i geofizyce, a o dokonaniach związanych z nim ludzi można by napisać osobną rozprawę. Nas najbardziej interesuje jednak to, co wydarzyło się w 1989 roku. Wówczas to „Kopernik”, pod dowództwem kpt. mar. Mariusza Kalinowskiego, wziął w odbywanym na Pacyfiku międzynarodowym programie badawczym. I wtedy dopiero się zaczęło.
Polski kawałek dna
W uznaniu zasług naszych naukowców pracujących na „Koperniku” (dodajmy, że w skrajnie trudnych warunkach), Polsce przyznano prawo do eksploatacji działki o powierzchni 75 tys. km kwadratowych, co stanowi niemal jedną czwartą terytorium naszego kraju.
OK., i po co nam to? Cóż… dzięki badaczom z „Kopernika” wiemy, że każdy metr kwadratowy naszej pacyficznej działki kryje około 13 kg złóż metali. Daje to, według ostrożnych szacunków, jakieś 130 miliardów… Nie, nie złotych; dolarów.
Jest tylko jeden szczegół - złoża znajdują się pod wodą, na głębokości 3,8 do 5,5 km. W momencie przyznania nam prawa do działki, jej eksploatacja była więc całkowicie nieopłacalna. I… bardzo dobrze, że tak się stało. Ale o tym za chwilę. Na razie przyjrzyjmy się, co dokładnie znajduje się na naszej działce.
Konkretna konkrecja
Złoża, jakie mamy prawo eksploatować, to tak zwane konkrecje: gromadzące się w naturalny sposób skupiska minerałów, z czasem rozrastające się do bardzo pokaźnych rozmiarów.
Aby powstała taka konkrecja, potrzebny jest jakiś zarodek, czyli spoczywający na dnie trwały element: może to być okruch skalny, ale nada się też fragment kości albo ząb rekina. Wokół takiego zarodka z czasem gromadzi się porowaty materiał organiczno-metaliczny, w efekcie czego już za drobnych kilka miliardów lat powstaje całkiem zgrabna grudka, zawierająca nawet 33 proc. czystego metalu. Jak na złoże, to bardzo dużo.
Wiemy już, że znajdujące się na naszej działce konkrecje są polimetaliczne, czyli składają się z różnych minerałów, zawierających m. in. żelazo, mangan, miedź, nikiel, kobalt, tytan i wanad. Nie są to tanie metale, a w dodatku ich złoża na lądzie kiedyś (a prawdę mówiąc, już niedługo) ulegną wyczerpaniu.
Co z tym skarbem?
Kiedy Polsce przyznano rzeczoną działkę, istniał jeszcze PRL, a my działaliśmy w ramach tak zwanej RWPG - Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej. Była to organizacja, w skład której wchodziły (niezupełnie dobrowolnie): Polska, Czechosłowacja, Węgry, Rumunia, Bułgaria, Albania, NRD, Mongolia, Kuba, Wietnam, no i oczywiście Wielki Brat, czyli ZSRR. Teoretycznie wszystkie te państwa miały więc jakiś interes w tym, żeby nasze złoża udało się wydobyć - a to największe państwo miałoby interes największy, chociaż posiada własne złoża. Ale od przybytku głowa przecież nie boli. Na nasze szczęście (bo rozliczenia odbywały się za pomocą tzw. rubli transferowych, co z definicji było systemem złodziejskim), za czasów RWPG złoża pozostały nietknięte.
Współcześnie część wspomnianej ekipy - już na zupełnie nowych warunkach - weszła w skład organizacji InterOceanMetal (IOM). Należą do niej: Polska, Czechy, Słowacja, Bułgaria, Rosja oraz Kuba. Tym razem członkowstwo jest dobrowolne, a przede wszystkim - opłacalne dla wszystkich, zaś jego celem jest wspólne uzyskanie licencji, opracowanie metod wydobycia naszych złóż oraz obniżenie kosztów eksploatacji.
Warto jednak zaznaczyć, że akurat koszty to pojęcie bardzo względne; jeśli okaże się, że łatwo dostępne złoża się skończą albo ceny metali wzrosną, coś, co kilka lat temu było na granicy opłacalności, nagle może okazać się bardzo intratnym przedsięwzięciem.
Kto tu rządzi?
Wygląda na to, że my. Siedziba InterOceanMetal znajduje się w Szczecinie, a szefem organizacji jest Polak, dr Tomasz Abramowski. Z jakiegoś jednak powodu strona internetowa IOM napisana jest wyłącznie po… angielsku. Nie będziemy tego komentować.
Organizacja przeprowadziła już szereg ekspedycji, mających na celu określenie sposobu wydobycia złóż, ich koncentrację oraz wzajemne proporcje minerałów. Możemy tu mówić o dużym szczęściu, bowiem nasza działka znajduje się w tzw. strefie Clarion-Clipperton, będącej najbogatszym w złoża rejonem. Na co zatem jeszcze czekamy?
Cóż… Tak się składa, że badania geologiczne dna oceanów podlegają dodatkowo Międzynarodowej Organizacji Dna Morskiego (ISA), mocno związanej z ONZ. A to zawsze oznacza wieloletnie obstrukcje w ustalaniu procedur i wydawaniu koncesji. Dopóki nie zapadną konkretne decyzje, nikt nie podejmie się wydobycia - nawet mając już po temu możliwości technologiczne.
Pozostaje nam zatem cierpliwie czekać - co w sumie nie jest takie złe, bowiem im później zaczniemy wydobywać nasze złoża, tym mniej ich zostanie na lądzie. A mniejsza podaż zawsze oznacza wyższą cenę. Zanim więc przejdziemy do konkretów, nasze konkrecje zapewne będą warte jeszcze więcej. Chyba nie będzie nam z tego powodu szczególnie przykro.