Papugi to szczególne ptaki – nie tylko ze względu na bajecznie kolorowe upierzenie, ale też przez swoje czysto ludzkie cechy, a więc: złośliwość, umiejętność zapamiętywania przekleństw oraz wyraźne skłonności do zachowań aspołecznych, co przyzna absolutnie każdy właściciel ptaszyska, który usiłował w jego obecności przeprowadzić rozmowę lub obejrzeć mecz.
Utarło się, że na statku papuga zwyczajowo zamieszkiwała ramię dzielnego kapitana, szczególnie, jeśli był to groźny kapitan piratów, któremu brakowało przynajmniej jednej z parzystych części ciała, a więc reki lub nogi, bądź opcjonalnie oka. Swoją drogą, ciekawe, czy papuga opuszczała posterunek, kiedy czuła zew natury, czyt też kapitanowie mieli upstrzone odchodami plecy (jakoś zawsze pokazywano ich od przodu)? A może to wszystko jeden wielki kit?
Rozprawmy się zatem z mitem o pirackiej papudze – czy jest on oparty na faktach, czy to tylko uroczy stereotyp?
Wyjątkowe ptaszyska
Papugi rzeczywiście wyróżniają się na tle innych gatunków ptaków: chodzą na trzech nogach (tak naprawdę to na dwóch, a jako trzeciej używają dzioba), potrafią nauczyć się skomplikowanych sztuczek (np. jazdy na rowerze), posiadają kość w języku i w dodatku niektóre żyją dłużej od nas (a to już naprawdę przesada).
Jednak papugi to przede wszystkim gaduły; konstrukcja ich gardła pozwala im na wierne odtwarzanie zasłyszanych dźwięków, a ponieważ ptaszyska te posiadają całkiem wysoki iloraz inteligencji (porównywalny do dwuletniego dziecka), mogą nauczyć się kojarzenia pewnych dźwięków z sytuacjami; jeśli więc na widok teściowej mamy zwyczaj wypowiadać pewne słowo, to przy papugach lepiej uważajmy, bowiem ptak, nie wiedząc, co to znaczy wulgaryzm ani przenośnia, może wiernie odtworzyć nasz okrzyk radości w najmniej odpowiednim momencie.
Najsławniejszą papuzią gadułą była Alex, należąca do gatunku żako. Nie są to może zbyt urodziwe ptaszki, bowiem mają nudne, jednolicie szare ubarwienie z czerwoną plamą pod ogonem, ale ich zdolności wokalne są naprawę imponujące; Alex potrafiła ponoć nazwać kilkadziesiąt przedmiotów, a także rozpoznawała aż siedem kolorów - a to o cztery więcej, niż przeciętny mężczyzna, nieprawdaż? Z kolei pewna papużka falista, Puck, trafiła do Księgi Rekordów Guinessa, ponieważ potrafiła zapamiętać i poprawnie wypowiedzieć ponad 1700 słów, co stawiało ją w ścisłej czołówce ptasich oratorów.
Wyjątkowa książka
OK, wiemy już, że papugi nie są takimi normalnymi ptakami, ale czy dawni kapitanowie rzeczywiście cenili ich elokwencję aż tak, by dać sobie regularnie obsrywać ramię? I w ogóle – czy ktoś kiedyś widział na własne oczy (w filmie się nie liczy) kapitana z papugą na ramieniu? Prawdopodobnie nie – tak, jak nikt nie widział człowieka, który poślizgnął się na skórce od banana... ale przecież wszyscy wiemy, że skórki bananów do tego właśnie służą, prawda?
Mit kapitana, a w każdym razie marynarza z papugą na ramieniu, zaszczepił nam niejaki Robert Louis Stevenson, autor kultowej książki „Wyspa Skarbów”. Stworzył on postać Długiego Johna Silvera, charyzmatycznego pirata, na którego ramieniu przesiadywała papuga zwana Kapitanem Flintem. Właśnie to ptaszysko, podobnie, jak drewniana noga, (opcjonalnie zastępowana przez hak imitujący dłoń), wdarło się w zbiorową świadomość tak mocno, że z czasem stało się niezbędnym atrybutem prawdziwego pirata.
Pytanie, dlaczego w ogóle pan Stevenson wpadł na pomysł umieszczenia na ramieniu Długiego Johna papugi? Ponoć sam kiedyś stwierdził, że tę ideę... bezczelnie odgapił od Daniela Defoe, a konkretnie od jego „Przypadków Robinsona Crusoe”. Coś jednak jest na rzeczy, bowiem pan Defoe twierdził z kolei, że on zaczerpnął pomysł od Alexandra Selkirka, który w odróżnieniu od obu pisarzy, był prawdziwym marynarzem, a nawet... piratem. Być może więc w opowieści o pirackiej papudze jest ziarnko prawdy, tylko lekko podkolorowane? (Czyli, może zamiast papugi był wróbel?)
Po co?
Niestety, bez udziału jakiegoś zdolnego medium, nie mamy możliwości zapytania pana Selkirka, czy on również na kimś się wzorował, czy też oparł się na osobistych doświadczeniach. Zastanówmy się więc, czy w ogóle taki obrazek, jak człowiek paradujący po pokładzie z papugą na ramieniu, miał prawo zaistnieć, a przede wszystkim – po co piraci czy zwykli marynarze mieliby zabierać ze sobą w rejs papugi? Ponoć smaczne nie są, zwłaszcza te starsze, więc motywy kulinarne możemy śmiało wykreślić.
Z przekazów historycznych wiemy, że na dawnych żaglowcach pływało całkiem sporo zwierząt: drób, świnie, szczury, polujące na nie psy i koty, a nawet tak duże zwierzaki, jak krowy, nie były na statku niczym niezwykłym. Prawda jest taka, że wszystkie (oprócz szczurów, o ile był jakiś wybór), były tak naprawdę żywą spiżarnią, bowiem w czasie wielotygodniowego rejsu łatwiej było utrzymać przy życiu prosiaka, niż zachować szynkę w świeżości.
Skoro na pokładzie, a raczej pod nim, plątało się pełno zwierzyny, to prawdopodobnie czymś ją karmiono, a więc zapasy ziarna czy innego dobra były. Teoretyczna papuga miałaby więc co jeść, a jej ewentualne odchody również nie stanowiłyby wielkiego problemu wobec obecności innych, równie brudzących ptaków. Nadal jednak pozostaje pytanie o celowość zabierania jej na statek.
Powód pierwszy
Prawdopodobnie głównym motywem, jaki przyświecał ludziom morza, kiedy decydowali się zabrać w rejs papugę, była... nuda. Pamiętajmy, że rejsy mogły trwać wiele tygodni, a nawet miesięcy i, o ile nie natrafiło się na jakieś szczególne atrakcje w postaci spotkania z kumplami Długiego Johna Silvera, były raczej nudne.
Codzienną monotonię doskonale urozmaicały więc małe, inteligentne zwierzęta, które w dodatku można było nauczyć kilku sztuczek. Co więcej, papuga, jako bądź co bądź, gadający kawałek mięsa, w trudnych warunkach lądowała prawdopodobnie w rosole. Tak, wspominaliśmy, że smakowała nieszczególnie, ale jeśli doszło do sytuacji, gdzie alternatywą dla papuziego mięsa było szczurze, wybór staje się oczywisty.
Powód drugi
Papuga to fajna maskotka, awaryjny zapas mięska, ale również... całkiem ładny ptak: egzotyczny, efektowny, a przede wszystkim - drogi. Pragmatyczni piraci mogli więc zabierać ze sobą papugi nie tylko po to, by swoim towarzystwem umilały im rejs, ale również po to, by w innej części świata zwyczajnie je sprzedać, zyskując za pyskatego ptaka całkiem dobrą kasę – i to w dodatku zupełnie legalną i nie wiążącą się z narażaniem życia ani groźbą utraty jakiejkolwiek części ciała (na przykład głowy).
Kto kupował takie papugi? Prawdopodobnie XVII i XVIII-wieczni odpowiednicy dzisiejszych amatorów iPodów, Smartwatchów i innych gadżetów, czyli ówcześni eleganci, którzy lubili podążać za modą i których stać było na takie ekstrawagancje.
Papugi dla współczesnych piratów
Dzisiaj złapanie papugi na jakiejś rajskiej wyspie i sprzedanie jej z zyskiem w Europie wiąże się z dużym ryzykiem i złamaniem przynajmniej kilku paragrafów. Zresztą, po co narażać się na nieprzyjemności, skoro papugę można zupełnie legalnie nabyć w każdym większym sklepie zoologicznym? Wówczas wystarczy tylko nieco cierpliwości i ptaszysko nauczy się siadać nam na ramieniu i kłapać dziobem... nadal pozostaje jednak problem drugiego końca papugi, z którego w niekontrolowany sposób wylatują mało przyjemne rzeczy.
I tu z pomocą przyszli nam Japończycy, którzy skonstruowali dość ciekawego robocika – awatara, zwanego TEROOS. Od razu rozwiejemy wasze wyobrażenia: to coś nie wygląda jak papuga – raczej jak połączenie zdziwionej kamery i złośliwego Pana Spinacza z pierwszych wersji MS Office (młodszym czytelnikom, którzy nie pamiętają tych zamierzchłych czasów, należy się wyjaśnienie: Pan Spinacz miał zwyczaj pojawiać się, kiedy użytkownik kliknął „pomoc”, licząc naiwnie, że to w czymś pomoże; swojego czasu Pana Spinacza wybrano najbardziej irytującym symbolem wszech czasów).
Wracając jednak do robocika: siedzi to-to na ramieniu, gada, stroi miny, rozgląda się i ogólnie zachowuje, jak inteligentny rozmówca - a jednocześnie ma tę zaletę, że nie musimy się obawiać, iż upstrzy nam ramię czy plecy. Robot z założenia ma umożliwiać zdalne uczestnictwo w jakimś wydarzeniu, a ponieważ jego „twarz” wyposażona jest w zestaw skomplikowanych siłowników oraz silniczków, pozwala do pewnego stopnia na interakcję z osobą, która za jego pośrednictwem „uczestniczy” w wydarzeniu.
Czy pomysł się przyjmie, a już szczególnie czy przyjmie się wśród ludzi morza, czas pokaże. My chyba jednak pozostaniemy przy prawdziwej papudze – w końcu, jeśli dojdzie do jakiejś ekstremalnej sytuacji i zapasy jedzenia nam się skończą, to robocik zrobi co najwyżej zbolałą minę; nie tak jednak zbolałą, jak głodny marynarz - a pamiętacie, jaka była alternatywa dla papuziego mięska? No właśnie.