TYP: a1

Sukces polskich żeglarzy - Wyprawa Śladami sir Ernesta Shackletona "Georgia Południowa i Wyspa Słoniowa 2013"

środa, 27 listopada 2013
Informacja prasowa | www.selmaexpeditions.com
Przedstawiamy unikalną relację spisywaną na żywo podczas wyprawy jachtu żaglowego s/y SELMA EXPEDITIONS na Południową Georgię i Wyspy: Słoniową, Króla Jerzego i Deception oraz wokoło Przylądka Horn 14.10 - 20.11. 2013, przesłaną satelitarnie z portu Ushuaia w Argentynieprzez Piotra Kuźniara, Krzysztofa Jasicę, i Tomasza Łopatę.



Rejs: „Georgia Południowa i Wyspa Słoniowa 2013” Polska Żeglarska Wyprawa Śladami  sir Ernesta Shackletona
Jacht: S/Y Selma Expeditions, POL 8855, Gdańsk
Kapitan: Piotr Kuźniar
Załoga: Krzysztof Jasica, Tomasz Łopata, Małgorzata Truchan-Graczyk, Anna Gruszka, Dariusz Kwak, Paweł Kubiczek, Michał Gawron, Piotr Lubaczewski, Krzysztof Konieczny, Przemysław Kruszyński, Didier Houy
Motto i inspiracja: „Wytrwałością zwyciężymy”
Ekspedycja Antarktyczna sir Ernesta Shackletona 1914-1917
Termin: 14.10 - 20.11 2013 (5 tygodni)
Dystans i czas żeglugi: 3396 mil, 424 godz. na żaglach, 167 godz. na silniku
Trasa: Ushuaia – Kanał Beagle – Południowa Georgia (King Edward Point, Grytviken, Stromness, Blue Whale Bay, Pince Olaf Harbour, Salisbury Plain, Prion Is, Hercules Bay, Cobblers Cave, Ocean Harbour, St Andreas Bay, Golden Harbour,  Cooper Bay ) - Wyspa Słoniowa - Wyspa Króla Jerzego (Zatoka Admiralicji – Polska Stacja Naukowa ARCTOWSKI) – Cieśnina Bransfielda - Wyspa Deception – Cieśnina Drake'a – Przylądek Horn – Kanał Beagle – Ushuaia
Warunki: Żegluga przy wietrze od 8ºB: 319h, w tym: 8ºB:175h, 9ºB: 79h, 10ºB: 39h, 11ºB: 18h, 12ºB: 8h
Osiągnięcia: - Pionierska eksploracja Georgii Południowej, odwiedzenie 12. jej zatok, odwiedziny grobu sir Ernesta Shackletona oraz Franka Wilda.

- Dopłynięcie jako pierwszy polski jacht do Wyspy Słoniowej i lądowanie na niej, dotarcie do Point Wild - miejsca zimowania ekspedycji Shackletona.

- Skuteczna i bezpieczna żegluga w niezwykle trudnych warunkach żeglarskich. 3400 mil w sztormach „wyjących pięćdziesiątek” i „bezludnych sześćdziesiątek” przez Ocean Południowy w okresie wiosennym. 319 godzin żeglugi przy wiatrach od 8 do 12B. Bardzo niskie temperatury powietrza i wody powodowały obmarzanie jachtu i konieczność odkuwania lodu z pokładu, masztu i lin. Dodatkowym utrudnieniem była konieczność żeglugi nocą, która w tych szerokościach (55ºS do 63,3ºS) i o tej porze roku trwa około 7. godzin, przy czym trasa rejsu wiodła w pobliżu granicy zimowego paku lodowego w rejonie najczęstszego występowania gór lodowych.

- Dotarcie na polską stację naukową Arctowski i wyspę Deception.

- Przekroczenie w drodze powrotnej południka Przylądka Horn.

Zakończona obecnie – żeglarska wyprawa załogi s/y SELMA EXPEDITIONS na Georgię Południową i Wyspę Słoniową, jest drugim, po zimowym opłynięciu przylądka Horn w sierpniu br., etapem treningów,– realizowanym w ramach projektu „Polska - Antarktyda” przed planowaną za rok - „Ekspedycją Najdalej na Południe: Morze Rossa 2015”.

Bardzo ważnym celem wyprawy, który udało się zrealizować w 100% było sprawdzenie załogi i jachtu podczas żeglugi w najtrudniejszych warunkach pogodowych w odniesieniu do planowanej Ekspedycji na Morze Rossa w 2015 r.
  • Sprawdzono różne ustawienia wacht, organizację pracy na pokładzie i pod pokładem, szybkość i skuteczność radzenia sobie w testowych i prawdziwych sytuacjach awaryjnych. 
  • Testowano także pracę sprzętu pokładowego w warunkach obmarzania oraz niskich temperatur, szczególnie pracę bloków, rolerów i kabestanów.
  • Testowaliśmy nowe ubrania sztormowe. 
  • Obserwowano jak zmieniają się ludzkie zachowania w pięciotygodniowym rejsie w ekstremalnych warunkach i jak należy kierować taką grupą ludzi, by łagodzić powstałe napięcia i utrzymywać wszystkich w dobrej kondycji.


Relacje z pokładu s/y SELMA EXPEDITIONS: 14.10 - 20.11 2013

 

I. Część pierwsza. Ushuaia – Georgia Południowa. „Regatowa jazda na fali”

Relacja: Tomek Łopata

 

Wyruszyliśmy z Ushuaia na Georgię Południową z silnym zachodnim wiatrem o sile 9-10B. Na trasie Ushuaia – Grytviken przepłynęliśmy1220 mil w tym 160 godz. na żaglach, 2 godz. na silniku, średnia prędkość wyniosła 7,5 kt, trzy dni płynęliśmy ze średnią ponad 200mil na dobę. Mieliśmy 114 godz. powyżej 8B w tym 21 godz. powyżej 9B, 11 godz. powyżej 10B, 6 godz. powyżej 11B. Daje to tylko 2 doby poniżej 8B. Wysokość fal trudno było nam ocenić, ale zgadzam się z Chichesterem, który gdy dotarł w „pięćdziesiątki” napisał: „fale na Oceanie Południowym zrobiły na mnie naprawdę duże wrażenie”. Ogromna przestrzeń oceanu wokół Antarktydy niezatrzymywana kontynentami, pędzona nieustającymi sztormami wytwarza fale o których trudno mówić, gdyż można być łatwo posądzonym o przesadę. Najgorsze oczywiście jest to, że sztormowy wiatr oscyluje z kierunków SW do N nie

słabnąc na silne. Powoduje to, że jedna fala idzie prosto w rufę i wtedy jacht surfuje osiągając prędkości chwilowe 14 kt, by potem w dolinie fali zwolnić gwałtownie. Jeśli wtedy następna fala przyjdzie prosto w burtę może być naprawdę groźnie. Wachtowy i sternik muszą zerkać cały czas za plecy oceniając sytuację, a w nocy wykazać się szóstym zmysłem lub po prostu mieć szczęście. Praca na sterze w tych warunkach była wyjątkowo ciężka. Dodajmy do tego zimno i padający czasem poziomo śnieg... Były momenty, gdy płynęliśmy z wiatrem ale fala przychodziła z baksztagu lub co gorsza w pół burty, co przy prędkościach ponad 10 kt, wietrze 45 kt wymagało pełnej koncentracji od sternika. 


Co jakiś czas fale z różnych kierunków nakładały się na siebie wytwarzając załamującego się „białego dziada”, przed którym nawet duże jednostki muszą czuć respekt. Dwa takie „dziady” zwaliły nam się do kokpitu zmieniając go chwilowo w basen i wywołując raz zamęt w kuchni z powodu niedomkniętego okienka. Na szczęście Selma jest wyjątkowo dzielną jednostką projektowaną na regaty w czasach, gdy jacht musiał wytrzymać wszystko. Do tego długość ponad 20 metrów i 40 ton powoduje, że czujemy się na niej naprawdę bezpiecznie. Ale baksztagowa fala zbierała swoje żniwa i pomimo dużego doświadczenia załogi przez pierwsze dwa dni mało osób zjawiało się na posiłki, a niektórzy z przykrym zdziwieniem odkryli, że jednak nie są odporni na chorobę morską. W końcu między chmurami pojawiły się szczyty Georgii i Południowej i zakończyliśmy tę, trudno uwierzyć - łatwiejszą część rejsu – żeglugę z wiatrem. Ale na razie nikt nie chce myśleć o zdecydowanie trudniejszej i co najmniej dwa razy dłuższej - powrocie pod wiatr i pod fale.

Wpłynęliśmy na spokojne wody King Edward Cove. Każdy z dreszczem emocji myśli o nadchodzących cudach Georgii i każdy na swój sposób przeżywa wyłaniający się widok - Grytviken. (….)


II. Część druga. Grytviken. „Przewodnik Jurka Porębskiego”

Relacja: Tomek Łopata

 

Zacumowaliśmy. Powitał nas pingwin królewski podchodząc pod samą burtę Selmy. Zaaferowany nowymi gośćmi potknął się na naszej cumie po czym zniesmaczony pożegnał nasze towarzystwo. Podczas gdy w mesie trwała odprawa, nieopodal nas, w kolonii słoni morskich przyszło na świat młode. Staliśmy zafascynowani, dzika przyroda bez zbędnych wstępów pokazała swe fascynujące oblicze. W mesie, podczas odprawy z panią Pat musieliśmy wykazać się znajomością reguł dotyczących ochrony przyrody na Georgii, dostaliśmy też wytyczne, gdzie możemy się poruszać i kotwiczyć. Przygotowaliśmy też specjalny płyn do dezynfekcji butów i ubrań, by nie roznosić bakterii i wirusów między poszczególnymi koloniami zwierząt. A potem już spacer do Grytviken...

„Twarde miał serce Stary Larsen..”
W kościele (prawie stuletnim) stoi popiersie założyciela Grytviken – Larsena oraz biblioteka pełna norweskich woluminów. Założone w 1904 roku Grytviken funkcjonowało jako stacja wielorybnicza przez 61 lat. Wciąż stoją na brzegu zbiorniki na olej wielorybi, wyciągarki, piły, kotły. Cała potężna machineria używana w jednym celu...

„Nie ma już wielorybich stad...”
175 000 wielorybów poniosło śmierć na wodach wokół Georgii Południowej. Wody zatoki King Edward miały przez cały ten czas kolor czerwony, a smród ze stacji wielorybniczych można było ponoć poczuć nawet pod wiatr. Wielorybnictwo przynosiło dochód i nikt nie myślał wtedy o zabijaniu wielorybów w kategorii rzezi. Była to bardzo ciężka praca w skrajnie trudnych warunkach przy której wielu ludzi poniosło śmierć. Wszystko w jednym celu – zdobycia bogactwa.

„Spłynęły tony mięsa krwią, dziś białe żebra w piachu tkwią...”
Od tamtej pory populacja np. Płetwala Błękitnego spadła do 1% i niestety nie odnawia się... Pływając po wodach antarktycznych od sześciu lat i spotykając osoby które są tu 5 razy dłużej niż ja, nie spotkałem jeszcze ani jednej, która widziałaby to szlachetne zwierzę...

„Stary kitoboj stoi w porcie... zaryty nosem w plaży piach”
Stoi ich nawet parę, rdza zżera kadłuby, a trawa wyrasta wokół dziobów. Łańcuchy kotwiczne żałośnie zwisają z kluz tworząc pordzewiałe kopy stali na plaży, lufa działka harpunniczego szyderczo celuje w niebo. Na brzegu poukładane groty harpunów. Już nie wystrzelą...

„Gryzie rdza harpunu ostrą pikę”
Ale między tymi smutnymi szkieletami budynków, maszyn, statków i sterty innego żelastwa jest życie. Nie ma tak licznych stad uchatek jak na starych fotografiach gdzie wraz ze słoniami morskimi setkami sztuk leżały na plażach. Ale są. Obok zardzewiałej wyciągarki wielorybich ciał leży parę sztuk samic, ogromny samiec i czarne maluchy. Patrzą spokojnie na fotografujących ich
ludzi, one nie muszą się już ich obawiać. Krew jednak wciąż się leje, ale tym razem już tylko w walkach o haremy, samce napierają na siebie, rycząc ogłuszająco i uderzając się potężnymi cielskami. Dominator przepędza konkurentów i po chwili obejmuje już płetwą samicę rozpoczynając miłosne igraszki. Obok pingwiny królewskie patrzą na to wszystko z niezmąconym spokojem.

„Dziewiczy wrócił czas w Grytviken”
O starych czasach przypomina nam muzeum, a w nim eksponaty z epoki, sprzęt wielorybniczy oraz szokujące nas zdjęcia wielorybników podczas pracy -wielkie cielska wielorybów rozcinane piłami, nożami, ćwiartowane i przetapiane na olej... Obok, może dla równowagi, zdjęcia z życia mieszkańców, młoda para wychodząca po ślubie z kościoła, trójka roześmianych dzieci, dostojne władze Grytviken. Stoją również eksponaty z badań nad tutejszą fauną i florą oraz obrazy z niechlubnej inwazji Argentyńskiej. Nasi wspinacze podziwiali zdjęcia z wypraw górskich. Szczyty Georgii są uznawane za jedne z najtrudniejszych tras na świecie.

„Nie ma już ludzi z tamtych lat”
W końcu trafiłem na ścieżkę prowadzącą na cmentarz. Szukałem jednego grobu – sir Ernesta Shackletona. Ten niezwykły człowiek, jeden z pionierów wypraw antarktycznych wyruszył właśnie stąd w swą najsłynniejszą i najbardziej dramatyczną podróż. Po 18 miesiącach spędzonych w lodach, 18. dniowej żegludze 7. metrową szalupą i 36. godzinach marszu non-stop przez góry Georgii Południowej dotarł do punktu startu – Grytviken. Polecam gorąco zapoznać się z historią tej wyprawy. Stałem pełen zadumy przy jego grobie patrząc też na grób obok – w 2011 roku przywieziono tu prochy Franka Wilda, najbardziej wiernego towarzysza Shackletona, jego „prawej ręki”. Teraz razem pełnią wieczną wachtę w miejscu, które było im tak bliskie.

Grytviken – „Brama do Antarktydy”
Historia od czasów Jamesa Cooka, który wprowadził Georgię Południową na mapy świata, przez kolejnych odkrywców, potem łowcy fok, rzeź wielorybów i na koniec uwolniona wreszcie od ludzi przyroda i naukowcy próbujący przywrócić faunę i florę do pierwotnego stanu. Chodziłem po Grytviken wspominając słowa piosenki Jurka Porębskiego. Każde jej słowo pasowało do rzeczywistości...

III. Część trzecia. Góry, lodowce i raj przyrodniczy czyli 12 zatok Georgii Południowej.


Z notatnika przyrodnika:
Relacja: Krzysztof Konieczny

 

Kilka mil od brzegu Południowa Georgia wygląda jak wielka skalista pustynia przyprószona śniegiem z umocowanymi na stokach gigantycznymi lodowcami. Z pól lodowych wystają nunataki, a błękitny prastary lód spływa aż do oceanu. Czasem spod śniegu wynurza się trochę zieleni. Gdzie jest przyroda? Gdzie są milionowe populacje petreli, tysięczne stada pingwinów i dziesiątki tysięcy słoni morskich? Otóż Georgia udostępnia dla tych zwierząt oazy. Cichsze zatoki usiane kamieniami na czarnym piachu stanowią doskonałe miejsca do rozrodu, wymiany piór czy sierści. Te oazy tętnią życiem, dudnią głosami i umożliwiają rozwój siedlisk roślinnych przypominających tundrę.

Zwierzęta zajmują kolejne piętra a wraz z postępem do góry spada ich liczebność. Pierwsze, tuż na granicy fal i piachu panoszą się największe słonie morskie. Zalegają całymi stadami i głośnym rykiem zaznaczają swoją obecność. Nieco dalej, wzdłuż strumieni i w płaskich dolinach rozlegają się głośne krzyki tysięcy pingwinów królewskich, czasem białobrewych. Na stokach porośniętych kępami „tussock grass” rozlokowują się ruchliwe uchatki antarktyczne, które jednocześnie niszczą te kępy. A kępy, im wyżej położone tym ważniejsze dla lęgowych petreli niebieskich, czy petrelków antarktycznych. Tu w norach wykopanych w torfie podtrawami odbywają swe lęgi. Na wyżej porośniętych wysokimi trawami wyspach i cyplach gnieżdżą się ogromne (3,5m rozpiętość skrzydeł) albatrosy wędrowne i pingwiny złotoczube. Ponad zielonymi „tusakowiskami” rozciągają się tundrowe łąki na których budują gniazda petrelce. Wielkie kopce z darni i resztek roślinności stanowią ich gniazda, z których mają doskonały widok na całą okolicę. Powyżej są już tylko nagie skały, gołoborza, piargi i lodowce. Ale i tu można znaleźć jakieś życie. Czasem gnieżdżą się tak wysoko petrele śnieżne. W malutkich oazach tętni ich życie w idealnie białym upierzeniu. Wyżej jest już tylko niebo i obłoki. Obłoki, które czasem tworzą wielkie soczewki, a przez nie widać nie wiadomo co. Wszystkie te piętra życia i oazy smagane są wiatrami, wichurami i huraganami.



Dla takich chwil warto...

Relacja: Tomek Łopata

Gdy stoi się na plaży, a wszędzie dookoła widać tysiące zwierząt, basowy ryk słoni morskich niesie się po całej zatoce, podobnie jak przenikliwe krzyki nieprzebranej masy pingwinów wrażenie jest piorunujące. Wszędzie po horyzont tętni życie. Zapiera to dech w piersi i sprawia, że trudno podnieść aparat, żeby wybrać właściwy kadr. Przyroda aż przytłacza, ma się wrażenie, że tak kiedyś musiało wyglądać życie na Ziemi nim człowiek rozpoczął swoją ekspansję. Dla takich chwil warto ponosić trudy żeglugi po Oceanie Południowym. Przepiękne zatoki i zatoczki Georgii Południowej są prawdziwym rajem przyrodniczym. Dodam jeszcze, że tło robiły nam fantastyczne góry z przepięknymi lodowcami. Widoki oczarowały nas wszystkich, ale szczególnie tą część załogi, która ze sprzętem alpinistycznym próbowała swych sił w wyższych partiach gór. Obiecaliśmy sobie wrócić tu za rok by pokonać słynną „trasę Shackletona”.

 

IV. Część czwarta. Z Georgii Południowej na Wyspę Słoniową czyli „cholernie trudny rejs”

Relacja: Tomek Łopata

2013-11-09 1700 LT WYSPA SŁONIOWA!!! 61°05'S 054°38'W
Zrobiliśmy to!!!:)

Po 9 dniach ciężkiej żeglugi pod sztormy i fale, pokonawszy od Georgii Południowej 1070 mil, dzień w dzień coraz bardziej zamarzając i obmarzając, dziś o 1030 stanęliśmy w dryfie przy Point Wild na Wyspie Słoniowej 100 metrów od plaży, na której ekipa sir Ernesta Shackletona pod dowództwem jego zastępcy Franka Wilda czekała w skrajnie trudnych warunkach prawie 5 miesięcy na ratunek. Dewizą Shackletona było "wytrwałością zwyciężymy". I rzeczywiście zwyciężyli - po 18 miesiącach spędzonych w lodach wszyscy zostali uratowani.

My dziś też czuliśmy się zwycięzcami. Nie był to łatwy odcinek trasy naszego rejsu i do samego końca natura nie odpuszczała. Selma w ciężkich

przechyłach „rąbała fale” prawie całą drogę, halsowaliśmy pod wiatr o sile od 8 do 12B. Selma zdała egzamin celująco. Mały dryf i duża prędkość pomimo sztormowej fali sprawiły, że dobowe przebiegi były całkiem zadowalające. Ale życie pod pokładem było bardzo trudne. Uderzenia dziobu spadającego z fali wstrząsały całym kadłubem. Nawet dla doświadczonych żeglarzy były to trudne chwile. Posiłki ograniczyliśmy do łatwych w przygotowaniu makaronów i zupek z torebek. Nocne wachty z przenikliwym, bajdewindowym wiatrem, falą przewalającą się po pokładzie, wodą o temperaturze -1°C spływającą po sztormiakach i goglach, „okiem” zasypywanym śniegiem ale wytrwale wypatrującym gór lodowych były naprawdę wyczerpujące. Jeszcze 5 mil od celu wiało ostro w dziób i śnieżyca bardzo utrudniała rozpoznanie właściwego miejsca. Dziób Selmy znowu pokrył się parocentymetrową warstwą lodu. Grotmaszt dwa metry od pokładu stanowił zwartą bryłę lodu. Gdy trzeba było zrolować kliwer musieliśmy odkuwać wcześniej roler. Ale na koniec wszystkie trudy zostały wynagrodzone. Lawirując ostrożnie w słabo zmapowanym terenie odnaleźliśmy Point Wild i stanęliśmy w dryf tuż przy czole ogromnego lodowca.

 

Każdy na swój sposób przeżywał ten moment. Patrzyliśmy na malutką kamienistą plażę w wyjątkowo niegościnnym miejscu gdzie 100 lat temu 22 mężczyzn walczyło o przetrwanie nie wiedząc czy ktokolwiek po nich przypłynie. Dziś na plaży i okolicznych skałach urzędują pingwiny, to ich dom i one czują się tu doskonale. Ale między nimi stoi mały pomnik - popiersie kapitana kutra Yelcho, którym Shackleton przypłynął po swoich ludzi.

Chwila zadumy nie trwała długo, ruszyliśmy w dalszą drogę. Na koniec pokazało się słońce i wiatr ucichł jakby przyroda chciała wynagrodzić nasze trudy. Do obiadu otworzyliśmy dodatkowe wino i lampą białego uczciliśmy pamięć o ludziach którzy tu kiedyś wytrwali. W nocy zakotwiczyliśmy w małej zatoczce w południowo-zachodniej części Wyspy Słoniowej.

Rano zrobiliśmy lądowanie. Na brzegu czekało mnóstwo pingwinów białobrewych, „policjantów” i Macaroni. Były też kormorany, „warcabniki”, uchatki i słonie morskie. Wszystko w jednym:) Znowu karty aparatów zapełniły się po brzegi.

V. Część piąta. Rodacy z Arctowskiego, wulkan, sir Drake i Cape Horn.

Relacja: Tomek Łopata


Arctowski
Przyjęcie na stacji Arctowskiego jak zawsze niezwykle miłe, były uściski ze znajomymi - wielokrotnymi uczestnikami ekspedycji na Arctowskim (z Kazikiem na czele - 12 razy!), przepyszne polskie dania serwowane przez uśmiechniętą Zosię oraz ciepłe przyjęcie przez kierownika i nową ekipę stacji. Rozmowy ciągnęły się do późnej nocy. Rano zrobiliśmy krótką wycieczkę na grób naszego przyrodnika Włodzimierza Puchalskiego i obdarowani pachnącym chlebem i słoikami z chrzanem obraliśmy kurs na Deception.

Wyspa Deception to stożek wulkanu. Do jego wnętrza wpływaliśmy przez wyjątkowo spokojne tym razem Miechy Neptuna, odwiedziliśmy największą na Antarktydzie byłą bazę wielorybniczą, zamoczyliśmy nogi w gorącej wodzie jeziora wulkanicznego i... już nas nie było.



Na koniec została nam „tylko” okryta złą sławą Cieśnina Drake'a. Ale o dziwo jakby chcąc nam dać wreszcie chwilę wytchnienia Neptun zlitował się i ostatni odcinek rejsu był wyjątkowo spokojny. A potem zobaczyliśmy ląd...

Cape Horn – jak dobrze wrócić do domu...

17.11.2013 o godzinie 0720 LT s/y Selma Expeditions przepłynęła kolejny raz południk przylądka Horn w żegludze z E na W.
Hurrra!!! Plan wykonany w stu procentach!
Kieliszek dla Władcy Mórz w podziękowaniu za łaskawość, kieliszek za 40 tysięcy dusz spoczywających na dnie koło Hornu i na koniec za nas, za to, że wytrwaliśmy...
A już dzień później zacumowaliśmy w Ushuaia. Wszystko się udało i wszyscy bezpiecznie dotarli do portu... Radość trwała długo i świętowaniu nie było końca...

 

Źródło: www.selmaexpeditions.com

Zdjęcia: archiwum SELMA EXPEDITIONS

TYP: a3
0 0
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 23 listopada

Francis Joyon na trimaranie IDEC wyruszył z Brestu samotnie w okołoziemski rejs z zamiarem pobicia rekordu Ellen MacArthur; zameldował się na mecie po 57 dniach żeglugi, poprawiając poprzedni rekord o dwa tygodnie.
piątek, 23 listopada 2007