O propozycji rejsu zacząłem pisać na wiosnę. Rozsyłałem wici mailami, na forach żeglarskich i na fejsbuku. Zainteresowanie było, łagodnie mówiąc, chłodne. Potencjalnych uczestników na przemian przybywało i ubywało ale nigdy nie zbliżyłem się do stanu pełnej załogi. W lipcu wychodziło około sześciu osób ( z naciskiem na "około"). Na dodatek wciąż brakowało co-skipera w stopniu sternika morskiego, co jest wymagane kartą bezpieczeństwa tego jachtu. Armator obniżył opłatę za koję do zupełnie symbolicznej kwoty 900 zł za dwa tygodnie rejsu. Dla sternika morskiego do sześciuset, co na którymś forum zostało powitane sarkastycznie. Kiedy wróciłem z lipcowych rejsów i obniżyliśmy opłatę kojową dla co-skipera do zera, pojawiło się dość żywe zainteresowanie, ale nie uwieńczone pozytywnym rezultatem. Za późno. Ostatecznie w Bergen zameldowaliśmy się we czwórkę. Dwóch doświadczonych młodych żeglarzy i jeden absolutny żółtodziób. No i ja - siwobrody. Zapowiadało się nieźle. Robiłem dobrą minę do złej gry i zastanawiałem się, jak tu sobie z tak skromną załogą poradzić z dość skomplikowanym w obsłudze Roztoczem.
|
Początek był łatwy. Przez cieśniny między wyspami i tak raczej nie dało się żeglować. Chłopcy na zmianę sterowali a ja pokazywałem palcem, w którą dziurę należy jacht skierować. Oznaczało to wprawdzie, że o przespaniu się nie było mowy, ale jedną noc jakoś wytrzymałem. Ostatecznie rano zrezygnowałem z wejścia do Haugesundu i wypłynęliśmy na morze. Tu wystarczyło pilnować kompasu, podzieliliśmy się zatem na dwie wachty i pod południowo-wschodni wiatr popłynęliśmy na dół mapy. Wreszcie otworzył się przed nami Skudenesfiord. Kurs dało się nieco poprawić, ale zapowiadało się długie halsowanie. Wiatr słabł więc zrzuciłem pychę z serca i odpaliliśmy silnik. Do gościnnej mariny w Stavanger dotarliśmy o 18.00. Marina pustawa, ale y-bomy dla Roztocza były zbyt ciasne, zatem zacumowaliśmy po zewnętrznej stronie pływającego pomostu. Przykrą niespodzianką była cena postoju. Za jacht powyżej 15m wynosiła ona 400 NOK i do tego jeszcze 100 za prąd z kei. Następnego dnia, po drobnych zakupach prowiantowych oraz uaktualnieniu prognozy pogody ruszyliśmy w dalszą drogę.
Do wyjścia z zatoki pędziliśmy z wiatrem na samym kliwrze. Po minięciu Taraboen nastąpił powrót do bajdewindu pomiędzy szkierami. Wiatr powoli odchodził ku południowi i trzeba było wreszcie przeprosić się z halsowaniem. Szybko wychodzą na jaw zadziwiające okoliczności. Przy dolądowym halsie kurs staje się coraz bardziej niekorzystny a po zwrocie okazuje się, że płyniemy dokładnie po tym samym śladzie. Sprawdzam w locji i potwierdza się moje podejrzenie. Wzdłuż brzegu płynie na północ stały prąd rzędu 1 - 2 węzły. Na dodatek od dłuższego czasu wieje z południowego wschodu, często dosyć żwawo. Prąd musi być zapewne dużo silniejszy niż dwa węzły. Pozostaje pożeglować daleko w morze i wyzwolić się z władania wrogiego prądu. Lewy hals poprowadził nas aż na środek Skagerraku. Prawy wprost pod szkiery otaczające Kristiansand. Przez szkiery przepłynęliśmy o szarej godzinie, co pozwalało porównać widoczne na mapie światła z coraz lepiej odcinającą się linią brzegową. Ostatecznie zacumowaliśmy na zewnątrz pirsu o 06.30.
Okazało się, że w Kristiansand 22 sierpnia to już jest po sezonie i marina praktycznie nie funkcjonuje. Bosman pojawia się raz na dobę ( nie wiadomo kiedy ), nie ma komu zapłacić za postój i jak poznać tajemnicy dostępu do toalety. Chłopcy w końcu kod dostępu do łazienki posiedli, z czego i tak nic nie wynikło, bo w prysznicu była tylko zimna woda. Na początek wybrałem się do lokalnego marketu po bułki i mleko do kawy. Później poszedłem zwiedzać sąsiednią wyspę, na której w czasie wojny stały najpierw norweskie a później niemieckie baterie. Dzisiaj pozostały już tylko fundamenty i betonowe bunkry. Sąsiedzi z Sharkiego zdobyli jakimś cudem aktualnego griba, którym się z nami podzielili. Wiatr miał nadal wiać w niewłaściwym kierunku ale do strawienia.
Wschodni wiatr dawał nadzieję na ominięcie Skagen jednym halsem. Prawie się sprawdziło, zabrakło tylko kilku mil. Halsowanie wokół przylądka Grena było skomplikowane ponieważ tu akurat znajduje się narożnik ruchliwej ruty więc ostatecznie musieliśmy wyczołgać się dalej na wschód. Nadzieja, że za przylądkiem pomkniemy w stronę Kopenhagi półwiatrem okazały się mrzonką - na Kattegacie wiało z południowego wschodu. Laesoe udało się jeszcze ominąć po wschodniej stronie, ale dalej było już tylko gorzej. Wiatr tężał i w końcu zrzuciliśmy grota, by ulżyć jachtowi. Po północy coraz wyraźniej celowaliśmy w brzegi Jutlandii. W pewnym momencie dopadła nas regularna burza z gradem i piorunami. Silny wiatr wiał teraz wprost z południa. By się schować mieliśmy do wyboru 15 mil do Grenaa, prosto pod wiatr lub 18 na Anholt. Wybór był oczywisty. Rankiem zacumowaliśmy w pustawej marinie na wyspie. Kiedy wracałem z biura po zapłaceniu za postój w skomplikowanym automacie, w mokrym sztormiaku i kaloszach, poślizgnąłem się i noga wpadła mi pomiędzy burtę a krawędź kei a ja całym ciężarem zawisłem żebrem na słupku od relingu. Wygrzebałem się sam, ale dłuższą chwilę trwało zanim odzyskałem oddech.
Zgodnie z prognozą wiatr odchodził na południowy zachód a nawet wręcz na zachód. Kierunek korzystny ale wiatromierz pokazywał szkwały do 27 węzłów więc nawet wymanewrowanie jachtu z portu stało pod znakiem zapytania. Zgodnie z zasadą Don Jorge, postanowiłem być "mądrym skiperem" i obejrzeć te harce z portu tym bardziej, że potłuczony bok doskwierał mi w przykry sposób. Wyspaliśmy się zatem na równym kilu i dopiero następnego dnia ruszyliśmy na południe. Wiatr znów odszedł na południe ale wystarczyło to, by po nabraniu wysokości jednym długim halsem wjechać do Sundu. W Sundzie, niestety, dobre się skończyło i skoro miejsca i czasu na halsowanie zabrakło, do Swanemolle dotarliśmy w środku nocy. Moja głodna wielkiego świata załoga natychmiast po zacumowaniu popędziła szlifować bruki Kopenhagi a ja ułożyłem w koi swój obolały bok i postarałem się odrobić zaległości w spaniu. Niestety - mój wbudowany do organizmu "kapitański" zegar i tak wygonił mnie z koi o 0600. Zrobiłem sobie poranną kawkę, wymieniłem pustą "europejską" butlę gazową na polską, która zawierała jeszcze resztki gazu Zapłaciłem za postój i ostatecznie doczekałem moich umęczonych załogantów koło 1800. Było z góry zapowiedziane, że wychodzimy jeszcze tego samego dnia, więc mimo widocznego zmęczenia, protestów nie było.
Wiało z południa ca 15 węzłów. O żeglowaniu nie mogło być mowy, więc znów trzeba było swój los powierzyć motorkowi. Statki śmigały obok nas zatem trzymaliśmy się skrupulatnie skraju ruty. Przed latarnią Drogden zmieniliśmy kurs na Hoelvikken po prawej burcie zostawiając wielki ogródek wiatraków. Na dobrą sprawę można byłoby tu podeprzeć się żaglami ale na pokładzie był tylko Wiktor i żal mi było budzić reszty załogi. Zresztą, za latarnią Hoellviken kurs znów zmieniał się na 160 a na dodatek trzeba się było starannie trzymać pogłębionego toru do Falsterbo. Jakoś, trzecia w nocy weszła nam w zwyczaj, bo o takiej właśnie godzinie weszliśmy pomiędzy falochrony osłaniające wejście do kanału. Trochę gimnastyki wymagało zacumowanie jachtu przy silnym, odpychającym wietrze, ale w końcu się udało i mogłem wreszcie pójść spać.
Jak zwykle obudziłem się o szóstej i żadnym sposobem nie udało mi się tego snu cokolwiek przeciągnąć. Pierwsze otwarcie mostu przewidziano dopiero na 0900 więc zanim moja załoga się obudziła, zdążyłem uzupełnić wodę w zbiornikach. Za pięć dziewiąta już, wraz z kilkoma innymi jachtami warowaliśmy na środku awanportu. Trochę się przeciągnęło i dopiero piętnaście po zadźwięczały dzwonki i most się otworzył a my ruszyliśmy do kanału. Na Bałtyku wiało ca 15 węzłów z WSW czyli kurs na Rugię wypadał nam półwiatrowy. Do grota i kliwra dostawiliśmy jeszcze bezana i pomknęliśmy przed siebie. Chwilami nawet 9 węzłów. Przed zmrokiem byliśmy na trawersie Jasmundu. Chyba nigdy mi się jeszcze nie udało tak szybko przetrawersować Bałtyku na tej trasie. Za Rugią wiatr nieco osłabł ale ciągle płynęliśmy ponad 4 węzły. Po zmroku dało się wypatrzyć najpierw Greifswalde Oie a później również latarnię w Świnoujściu. Na 12 kanale podsłuchiwałem rozmowy statków z kontrolą ruchu. Wreszcie przyszła pora na zrzucenie żagli i wejście między falochrony. Widać przegapiłem zapowiedź wychodzącego promu bo minęliśmy się z nim dopiero w głębi toru, ale jest tam wystarczająco szeroko by się bezpiecznie minąć. W basenie północnym okazało się niezwykle tłoczno. Wreszcie znalazłem miejsce przy nadbrzeżu pomiędzy pływającymi pomostami, dość daleko od bosmanatu. Znowu o trzeciej w nocy.
Daleki jestem od bicia jakichkolwiek rekordów a już rekordu "najmniejszej załogi" w szczególności i gdyby mi w głowie postało, że w sierpniu nie uda się zabrać na ciekawy rejs Roztoczem rozsądnej załogi, nigdy bym się nie podjął poprowadzenia tego rejsu. Jak widać, wyobraźni mi zabrakło i stanąłem przed ryzykownym zadaniem. Do ostatniej chwili toczyły się pertraktacje dotyczące uzupełnienia załogi, szczególnie o sternika morskiego. Z drugiej strony nie mogłem w ostatniej chwili wykręcić się sianem i zostawić na lodzie zarówno tych moich nielicznych załogantów jak i poprzedniej załogi, kończącej rejs w Bergen. Jednego załoganta znałem - z Witkiem już przecież po morzu pływałem. Z dwóch pozostałych, jeden okazał się bardzo opływanym i godnym zaufania. Wprawdzie Morze Północne straszyło sztormami ale na szczęście najbliższa okolica była dosyć łaskawa. Wojtek na pożegnanie życzył mi wiatru w plecy, co oczywiście się nie sprawdziło, ale sztormu nie było. Dopiero na Kattegacie ta złośliwa burza dopadła nas i zmusiła do zmiany planów a nawet, pośrednio, przyczyniła się do mojej kontuzji. Generalnie, chłopcy nie użalali się na trudy rejsu i nie pojawił się u nich "syndrom końca rejsu" objawiający się absolutną niemożnością wykonania najbardziej niezbędnych czynności. Przeciwnie - bez napominania posprzątali jacht na pożegnanie. Wygląda, że "niedźwiedzie mięso" (wielorybie?!) raczej ich mobilizowało i stanowiło wyzwanie warte zmierzenia się z nim. Zatem - dziękuję Wam, moja nieliczna ale dzielna załogo.