TYP: a1

Relacja z rejsu. Wyspy Dziewicze

czwartek, 1 lutego 2018
Jurek Cygler

Wyjeżdżamy na rejs. Wstępnie miała być to Kuba, ale ostatecznie wybieramy Wyspy Dziewicze. Rejs na BVI - po przejściu huraganu Irma. Rezerwując imprezę nikt nie przypuszczał iż wyspy  zostaną tak zdewastowane, nasze połączenia lotnicze również.

Wycieczka wykupiona ponad 0,5 roku wcześniej, loty poodwoływane, jachty pozmieniane, przynajmniej nasz. Tomek z ekipą ma swoją Catanę 47, nasza, Catana 42 nie przeżyła cyklonu, poszła się bzykać. Mamy dostać nowiuteńką Bali 4.0. Fajnie, tyle że to jacht na imprezy. Olbrzymia messa, ale żagle to dwie chusteczki do nosa. W tym samohalsujący fok. Ale wyboru nie ma, nie ma co wybrzydzać. Lot w sobotę rano o 6-ej,  na lotnisku trzeba być 2 godziny wcześniej. Ekipa Jurka mieszka w wynajętym apartamencie, Tomek & Co – w hotelu przy Okęciu. W nocy jedziemy na lotnisko.

 

05/01/2018, piątek

Po drodze na Alejach Krakowskich błysk fotoradaru, a ja taki nieuczesany. Mam nadzieję, że jechałem poniżej setki (teren zabudowany), jak się wróci, to się zobaczy. Ostatecznie prowadzić mógł ktoś inny. Ewentualnie będę jeździł na patent skippera a nie na prawo jazdy. Lot do Amsterdamu, tam dosiadają Magda i Piotrek. 2 osoby z załogi Tomka dolecą z USA. Lot przez Atlantyk spokojny i długi. Wysiadamy na St. Martin, główne lotnisko po stronie holenderskiej wygląda jak obóz harcerski. Terminal główny nieczynny, odprawa w namiocie. Bagaże podwożą wózkami, wywalają na glebę, tłum wygrzebuje swoje. Taki survival. Czeka zamówiona taksówka. Jedziemy do naszego hotelu. Hotel wstępnie zarezerwowany, przy samej marinie, taki z widokiem na morze nie istnieje, pozostał sam widok. Ale w tej samej cenie mamy hotel nieco dalej. Po drodze oglądamy zniszczenia. Krajobraz trochę przypomina Hiroszimę. Choć powoli odbudowują. Zniszczeniu uległo 95% całej infrastruktury. Po huraganie przez 2 miesiące mieszkańcy nie mieli prądu ani wody. W zasadzie nie ma ani jednego całego budynku. Na lądzie wysztrandowane wraki. Czasem nawet daleko od morza. Wzajemnie w morzu zapewne wraki aut oraz innego dobytku. Dojeżdżamy, hotel w trakcie remontu, jesteśmy pierwszymi gośćmi. Jak się okaże, jedynymi. Bardzo im na nas zależy, sami dzwonili 2 dni wcześniej, pytając czy na pewno przyjedziemy. Nic dziwnego, na wyspach wszystko padło, turystów jak na lekarstwo. Większość białych uciekła z wyspy. Nie tylko z tej. Po południu wypad w miasto. Mieszkamy w Marigot, Tomek w części holenderskiej. Sklepików mało, wybór towarów mierny, ceny wysokie. Z knajpami to samo. Jemy lunch niedaleko nabrzeża. Głównie owoce morza. Oczywiście, jeśli jagnię można uznać za homara. Potem powrót do hotelu. Tam kilka drinków i lulu.

06/01/2018, sobota

Budzimy się według naszego czasu, tutaj jest 5 godzin wcześniej. O naszej 11-ej czarna noc, tutaj, dopiero 6-a. O 9-ej przyjedzie po nas kierowca. Tak też się dzieje. Facet podwozi nas do Fort Louis Marina. W papierach mamy odbiór jachtu w Port Royal Marina. To niedaleko, ale jednak. Zanim się w tym orientujemy, gość odjeżdża, zabiera część naszej załogi na zakupy. Stasiek & Jurek dają z buta do właściwej mariny, tam mieści się biuro DYC. Przyjmuje nas sympatyczne pulchne kobieciątko. Od ręki robimy odprawę. Nie mają danych naszych paszportów. Wysłane mailem nie doszły. Tak samo nie ma naszych zakupów z provising list, które sami zaproponowali. Atlantyk jednak stawia skuteczny opór elektronom. Wszelka odprawa odbywa się przez Gwadelupę, telefonicznie (w tym numery naszych kart kredytowych wraz z kodami bezpieczeństwa ). Ciekawa procedura. Internet raz działa, raz nie. Nasz jacht stoi jednak w Fort Louis, Marina Port Royal nie nadaje się do użytku (tak jak historyczny Port Royal ). W wodzie mnóstwo różnych farfocli, tzn. zatopionych łódek i innych wynalazków, np. aut. Te które jeżdżą po wyspie też noszą ślady huraganu. Trudno spotkać maszynę bez uszkodzeń. Nie mówiąc o tych, które już zezłomowali. Wracamy do naszych bagaży, pilnuje ich wykończony upałem Wacek. Potem jeszcze raz do biura mariny, z paszportami. I z powrotem. Marina też w lekkiej demolce. W zasadzie nie ma dostępu do prądu i wody. Odbudowali pomosty, ale wzdłuż nich sporo zatopionych wraków. Żadnych świateł ani oznaczeń nawigacyjnych. Co jest pod wodą, czort jeden wie. Możemy wrzucić na łódki bagaże wcześniej, to i dobrze. Odbiór jachtu w bardzo przyjemnej atmosferze. Nasz zdaje nam sympatyczna panienka, nieco wytatuowana i zakolczykowana. Sama przyznaje, iż tego jachtu nie zna. I to widać. Potem trzeba się odprawić. Customs jest gdzieś niedaleko. Zanim go znajdujemy, mijają dwie godziny. W tym przelotna burza. Trudno, knajpa ratuje nas przed ulewą. Bywa. Biuro nieczynne, Tomek ma namiar na następne. Idziemy, ale tam też wszystko zamknięte na kłódkę. Na drzwiach są dwa numery telefoniczne. Kiedy dzwonimy na ten pierwszy, dzwoni telefon w środku zamkniętego biura. Ten drugi daje nadzieję.  Za kilka minut pojawiają się pracownicy, powoli ( francuska klawiatura komputerowa ) robimy odprawę. Dzisiaj już  nie wypłyniemy. Stasiek łapie na wędkę pierwszą rybę atlantycką. Gdzieś ją chowamy na przynętę. Jak się okaże przez następne dni, nikt nie wie gdzie. Wieczorem na pokładach Polaków nocne rozmowy. Nastroje doskonałe. Na keji nie ma prądu ani wody. Tzn. jest, ale woda zablokowana kłódkami. W nocy podłączamy się „na lewo” do jakiegoś wolnego słupka z elektryką. Żeby to zrobić przesuwany nieco jacht. Elektryka poszła. Rano, przed świtem, odłączymy kabel.

Postój: 180 04’ 24 N, 0630 05’ 287 W

07/01/2018, niedziela

Rano wstajemy dosyć wcześnie, różnica czasu daje o sobie znać. Tomek coś marudzi o słabych akumulatorach, wyjdzie w praniu. Bali wychodzi wcześniej. „Dominica” – bo takie jest jej name, obiera kurs na Dog Island. Wieje przyjemnie, ale nie za silnie, max. 5 B. Jacht płynie tak jak wygląda, dostojnie, max. 8 kn - na baksztagu. Powrót z BVI będzie wyzwaniem. Pogoda w kratkę, trochę słońca, trochę chmur, czasem coś kapnie. Ale nie za mocno. Przy pogodzie w kraju – euforia. Dog Island kompletnie dzika. Jesteśmy jedynym jachtem. Jest kotwicowisko, niedaleko malownicza plaża. Rzucamy kotwicę i do wody. Kotwicę rzucamy zresztą kilka razy, słabo trzyma. Potem jedziemy dalej, kierujemy się na Prickly Pear East. Prosto pod wiatr idziemy na motorze, dystans ok. 6 Mm pokonujemy w trochę więcej niż 1 godzinę. Z oddali widać kotwiczący tam jeden jacht. To Catana Tomka. Mają mooring, my stajemy na drugim. Więcej nie ma. Jest tutaj rezerwat morski, więc może coś na wędkę, albo na kuszę. No bo jak nie w rezerwacie, to gdzie ? Po stronie nawietrznej wysp ( w zasadzie wyspy są dwie ) jest rafa, płyniemy tam pontonem. Fala 2-u metrowa, ale w środku przejścia łagodna. Załamuje się tylko przy brzegach. Strona atlantycka wyspy przepiękna, ładna plaża – ale z solidnym przybojem. W oddali widoczne jakieś dwa zabudowania. Poza tym jesteśmy sami. Woda mętna, jest prąd i to dosyć silny. Na kuszę udaje się strzelić jedną przyzwoitą płotkę, pójdzie na przynętę na nocne wędkowanie. Potem druga ekipa wsiada na ponton, w tym nasze panie. Ale nie przechodzą przejścia pomiędzy wyspami. Fala za duża. A wydawałoby się, iż dla kobiet czym większe… Tomek ucieka na Anguillę, do zatoki Road Bay, nie wierzy w wytrzymałość mooringu. My pozostajemy. O północy chcemy wypłynąć na BVI, na Gorda Island. Wyrzucamy dwie wędki na rekina. Po dwóch godzinach jeden rzeczywiście się łapie. Nie jest za duży, ale po cholerę nam jakiś kolos. To pierwszy rekin Marka. Gada sprawiamy od ręki, niektórzy dziwią się iż ma tak twardą skórę.  Przyprawiamy i do lodówy. Potem jeszcze jedno branie, ale ryba się nie zahacza. Zaraz nocny rejs.

Postój: 180 15’ 789’’ N, 630 10’ 578’’ E

08/01/2018, poniedziałek

Punktualnie o północy wstaje wachta nawigacyjna: Magda i Piotrek  oraz Jurek. Przygotowujemy się do wypłynięcia. Nie odpala ploter przy sterniku, trudno, pojedziemy na jednym, tym na dole. Na górnym nie ma nic, potem pojawiają się jakieś zarysy brzegów, ale nie naszych wysp. Ten dolny odpala, ale nie łapie GPS. Czarna dupa. Sto tysięcy kombinacji, przestrajanie, przeprogramowywanie, nic to nie daje. Odpalamy laptop z zapasowym GPS i mapami. Chodzi ! Przez 2 minuty, potem szlag trafia odbiornik GPS. Znów czarna dupa. Wściekli idziemy spać. O 4-ej wstaje kolejna wachta nawigacyjna. Nieco zdzieleni, iż jakoś słabo kołysze. Potem są jeszcze bardziej zdziwieni iż jacht się w zasadzie nie przemieszcza. Tak w życiu bywa. Rano wstajemy o świcie, znów pojedynek z elektroniką. Taka odwieczna walka Słowianina z techniką. Dzwonimy do firmy, facet każe nam robić to samo, co już robiliśmy kilkanaście razy. W końcu dochodzimy do sedna sprawy. Na stanowisku sternika jest pilot do zdalnego sterowania elektroniką. Ch… złamany zamókł i zrobił jakieś zwarcie. Po jego odłączeniu na górnym ploterze pojawia się odczyt GPS, jest normalna mapa. W międzyczasie płyniemy na motorze w kierunku Anguilli. Na BVI i tak już dzisiaj nie dopłyniemy. Kierujemy się na Sandy Island, dwie małe koralowe wysepki na północ od Road Bay na Anguilli. Są trzy mooringi. Łapiemy ten najbliższy wyspy, ale jest kiepskiej jakości. Cumujemy na drugim. Krajobraz bajkowy. Dwa malutkie kawałki lądu otoczone rafami. Obok przechodzi niewielki deszcz, pojawia się ładna tęcza. Stasiek łapie fajną rybkę, kobiety + Piotrek i Marek płyną na wysepkę. Początkowo z kłopotami, muszą przełączyć w silniku zawór na zewnętrzny zbiornik paliwa. Muszą, ale o tym nie wiedzą. W końcu po uzyskaniu instrukcji motor odpala i lądują na przecudnej plaży. Tam spędzają kilka godzin. Jurek pływa z kuszą po okolicznych rafach. Woda nie jest idealna, ale widoczność lepsza niż przy Prickly Pear East. Jest sporo ryb, większość jednak małych. Udaje się strzelić jedną przyzwoitą papugę, ale schodzi z widelca. Trudno, przynętę na noc już mamy. Po powrocie z wyspy wachta serwuje rekina w ziołach. Odkryliśmy nowe cudowne miejsce. Piaszczysta plaża, teraz ci co byli na brzegu ten piasek mają wszędzie. Nawet za uszami. Oraz w innych drobnych zakamarkach i szczelinach ciała. Było fajnie. Za kilka godzin ponownie wypłyniemy na BVI.

Postój: 180 12’ 732’’ N, 630 07’ 302’’ E.  

09/01/2018, wtorek

Punktualnie o  24-ej pobudka. Dla niektórych. Rzucamy mooring, odpalamy motor, wychodzimy na zachód. Po przejściu mielizn stawiamy foka, motor dalej pracuje. Do świtu będziemy płynąć na silniku i foku, tak bezpieczniej. Mamy AIS, widać na ploterze ruchy innych jednostek. Bardzo fajna sprawa. Mijamy duży wycieczkowy cruiser, oświetlony jak choinka. W końcu karnawał. Wiatr równiutko w dupę, 15 – 20 kn. Fala coraz większa. Nad nami gwiazdy,  bryluje gwiazdozbiór Oriona. Fala długa, oceaniczna. Kołysze jachtem miarowo. Początkowo Piotrek z Magdą, od 4-ej Marek z Wackiem pełnią wachty. Pod dyskretnym nadzorem skippera. Tuż przed świtem pojawiają się delfiny. O 6-ej od rufy zbliż się świt. Niebo jaśnieje, gwiazdy spadają do morza. Noc na oceanie pod żaglami oświetlona girlandami światełek robi jednak wrażenie. Stawiamy grota i jedziemy dalej pod pełnym takielunkiem. Żeby to zrobić, trzeba było zwinąć foka, stanąć pod wiatr. W tym momencie śpiący w przednich kabinach mają niezłą jazdę. Fala do 4 metrów, choć łagodna, wywala z koji pod sufit. Diabelski młyn w trakcie rejsu w cenie. Na pełnych żaglach idziemy o 1 kn szybciej, niż na foku i silniku. Słońce coraz wyżej, wiatr stabilny, w zasięgu wzroku żadnej jednostki. Jesteśmy sami na bezkresie oceanu. Przed południem widać grubą dziewicę, czyli Virgin Gorda. Zbliżamy się do niej spokojnie, przy brzegu robimy rufę i idziemy na południowy zachód. Tam poprzez Round Rock Passage wchodzimy na pasaż Drake’a. W zasadzie sir Francisa Drake’a. Bandytyzm jednak popłaca. Odbijamy na północny wschód, w kierunku Spanish Town. Jacht nadspodziewanie dobrze idzie na żaglach pod wiatr, ale bez fali. Zobaczymy, jak dojdzie jeszcze oceaniczna fala. Ale to trochę potem. Na kotwicowisku spotykamy załogę Tomka. Przypłynęli na zakupy, potem idą na północ wyspy. My już tutaj pozostaniemy. Na wędkę łapiemy sporą ilość drobnych rybek. Jeszcze nie wiemy co z nimi zrobić. Płacimy 30 USD za mooring, tutaj to stała cena za taką usługę. Zrobiliśmy niezły dystans, idziemy spać. Oczywiście nieco sponiewierani lokalnym rumem.

Postój: 180 27’ 300 N, 0640 26’ 449 W

10/01/2018, środa

Rano robimy zakupy w miasteczku. Pontonem docieramy do lokalnego portu. Widoki jak na St. Martin. Zatopione jachty, porozwalane budynki, po jezdniach tylko wspomnienia. Na wejściu sympatyczna Murzynka kasuje po 2 USD od łebka, za wejście na teren BVI. Plus 2 USD za worek ze śmieciami. Opłata za wejście jest jednorazowa, śmieci to już inny temat. Robimy zakupy, trochę to trwa. Potem powrót na jacht i kierujemy się na The Baths. Kultowe miejsce na BVI. Kilkanaście jachtów na mooringach, ale wolnych jest jeszcze więcej. Po Irmie tłoku to tutaj nie ma. Wpław ( inaczej nie można ) udajemy się na brzeg. Ładna plaża w klimacie Seszeli. Ludzi za dużo też nie ma. W tym miejscu całą atrakcją jest spacer pomiędzy głazami, z ciekawymi widokami. Trasa zajmuje niecałą godzinę. Dno też ciekawe, jest trochę fajnych ryb. Niestety rezerwat, zbyt dużo ludzi w okolicy aby sięgnąć po kuszę. Ryby jednak przeżyją. Na razie. Potem żagle w górę i płyniemy na nocleg na George Dog. Wiatr przyzwoity, dystans krótki, żegluga turystyczna. Przypływamy przed zachodem słońca. Mamy mooring, jesteśmy sami. Część ekipy udaje się na pobliską plażę. I od razu wyrzucamy wędki. Z dobrym skutkiem. Na pokładzie ląduje 7 sztuk – każda innego gatunku, każda w wymiarze gastronomicznym. Naprawdę ładne ryby. Z tych złapanych poprzednio gotujemy rosół, te złapane teraz idą jako wypełniacz. Zupa palce lizać. Wyrzucamy wędki na noc. Po jakimś czasie na jedną z nich zaczepia się murena. Nie jest zbyt duża, ale była w stanie połknąć spory rybi łeb – przynętę. Na pokładzie walczy zacięcie, uwalnia się sama z haka, ale już jest nasza. Większość jeszcze nie jadła takiego stwora. Trochę się głowimy, czy to nie jest murena zielona, nieco trująca. Chyba jednak nie. I tak zeżremy. Potem szanty w kokpicie. Wędki wywalone na zewnątrz, może jeszcze coś złapiemy. I oczywiście łapiemy. Wędka z lewej burty łapie śrubę z lewej burty, ta z prawej, prawą śrubę. Rano się z tego wygrzebiemy. Przy okazji okazuję się, iż nie mamy wody w zbiorniku (700 l), ktoś czegoś chyba nie domknął. Odpalamy motor i po kilku godzinach już mamy ¾ zbiornika. Można spać.

Postój: 180 29’ 497’’ N, 0640 27’ 528’’ W

11/01/2018, czwartek

Poranek rozpoczynamy od uwolnienia śrub z plecionek naszych wędek. Fajna podwodna ekskursja, okupiona urazem barku skippera. Maść Krysi przynosi ulgę. Potem wycieczka na lokalną plażę, niektórzy byli już tam wczoraj. Zbieramy muszle, robimy fotki i filmy. Ładne miejsce. Po jakimś czasie dociera tutaj drugi jacht. Trochę marudzą przy wyborze mooringu ( jest sporo          wolnych ), w końcu stają. Na pokładzie kilka butli i aparatów do nurkowania. Są solidnie przygotowani. My napawamy się widokami, potem powrót na jacht i rzucamy cumy. Na żaglach płyniemy w stronę Just Van Dyke’a. Wiatr w dupę 15 kn, żegluga typowo turystyczna. Osiągamy w porywach 9 kn, ale tylko w porywach. Poza tym wszystko OK. Nastroje doskonałe, podkreślone nutką rumu. Dostajemy SMS-a od Bożenki, też płyną na Van Dyke’a. No to się spotkamy. Późnym popołudniem wchodzimy do White Bay na J. V. Dyke. Urocze miejsce, plaża rzeczywiście biała. Na brzegu kultowa knajpa, ale nie wgląda na czynną (Soggy Dollar Bar). Trudno, popijemy na jachcie. Rumu już brakuje, jest whisky i wódka. Damy radę, nie jesteśmy tutaj w końcu dla przyjemności. Wejście pomiędzy rafami, oznaczenia nawigacyjne bardzo amatorskie. Jakieś pomalowane na czerwono i zielono małe bojki, jak na basenie pływackim, ich kształty też nie są przepisowe. Oczywiście w nocy nie świecą. Trudno, Irma dokonała rzeczywistych spustoszeń. Poza nami stacjonuje tutaj 10 jachtów, w tym 2 oprócz nas pod polską banderą. 2 kolejne biało - czerwone  mają dopłynąć jeszcze dzisiaj. Tomek nie dociera. W messie jemy pyszną kolację, potem gitara Piotra. Jakoś idzie przeżyć w tym parszywym styczniu.

Postój: 18o 26’ 491’’ N, 0640 45’ 685’’ W

12/01/2018, piątek

Rano nam się nie spieszy. Podpływa do nas poborca podatkowy, kasuje standardowe 30 USD za mooring, tutaj to stała, niewygórowana cena. Mamy zamiar dzisiaj dopłynąć na Norman Island, zatrzymują się po drodze na kąpiółkę na Pelican Island. Pogoda jak zawsze tutaj OK. Ciepło, słoneczko, nieco chmurek, sporadycznie jakiś przelotny, 5-o minutowy deszczyk. Można go traktować jak bezpłatny prysznic. Woda o pięknym kolorze, głęboki błękit. Zapływamy do sąsiedniej zatoki, ma tam być jakiś sklep. Owszem jest, w zasadzie to knajpka, ale ceny kosmiczne ( paczka krakersów – 8,5 USD ), zakupy zrobimy potem. Stawiamy szmaty i w drogę, tym razem pod wiatr. Łódka nadspodziewanie dobrze żegluje bajdewindem, w zasadzie nie widzimy dryfu. Jest fajnie. Wyrzucamy wędki, jak się okazuje tym razem skutecznie. Na wysokości Tortoli łapiemy dorodnego selfisha. Będzie niezła uczta na kolację. Po drodze widać marinę przy Frenchman’s Cay. Zapływamy tam, chwytamy mooring. Chcemy uzupełnić zapasy. Na wodzie sporo zrujnowanych jachtów, domy na brzegu też w większości uszkodzone. Ponton wraca na jacht bez zaopatrzenia. Sklep owszem jest, ale 6 km dalej. Płyniemy dalej na południe, uparcie żeglując pod wiatr. Docieramy do Pelican Island. Jest tak ładnie, iż pozostaniemy tutaj na  noc. Przed nami nasz niedoszły punkt docelowy – Normand Island, na którą nie dopłyniemy. Znana jest z tego, iż była to wyspa skarbów opisana przez R. Stevensona. Nieopodal znajduje się jeszcze mniejsza ale również znana - Dead Chest Island. Opiewana w pieśniach żeglarskich, to jest skrzynia umrzyka ( wygląda jak trumna ). A na niej tkwi butelka rumu. Na Pelican Island są mooringi, jeden zajęty, przez Tomka. Wyspa z ładną plażą, obok niej z wody wystają skały – The Indians. W ich okolicy przyzwoita rafa, woda o sporej przezroczystości. Tylko kusza ! Kusza jednak nieco szwankuje, są problemy z blokadą strzały. Niemniej udaje się strzelić 2 spore ryby papuzie. Z wyspy wraca ponton. Na pagajach. Wkręcili w śrubę silnika cumę dziobową. Do tego wypłynęło ich czworo, wracają we trójkę. Brak Marka. Stasiek chciał go zabrać za drugim razem. Marek popełzł był na koniec plaży, nie uzgodnili czasów. No i wyszło zakrzywienie czasoprzestrzeni. Wracamy na wiosłach po Marka. Tomek odpływa, zostajemy sami. Na małe wędki łapiemy redsnapery. Duże wędki za burtą, za chwilę branie. Łapie się bardzo ładny rekinek. Na pokładzie pojawiają się odczucia ekologiczne, większość jednak chce rybkę skonsumować – ta opcja wygrywa. Bestyjkę oprawiamy, pójdzie do maggi. Do rana już nic nie bierze.

Postój: 180 19’ 983 ‘’ N, 0640 37’ 712’’ W

13/01/2018, sobota

Rano zżeramy rekina w maggi. Prawie całego. Zieloni nie mieli jednak racji. Potem okazuje się iż nie mamy prawie w ogóle wody. To znaczy woda jest, ale pod podłogami, głównie w lewym kadłubie. Słodka. Nie znamy instalacji wodnej, nie mamy jej planu. Poszukujemy źródeł przecieku. Wszystko na nic. Telefonujemy do bazy DYC w Maya Cove. Każą zrobić odprawę w Port Harbour, potem dopłynąć do nich, coś mają wskórać. Się zobaczy. Dopływamy do Port Harbour, stajemy na mooringu w ok. Fort Burt Marina. Ponton z ekipą udaje się na brzeg celem dokonania odprawy, ew. zrobienia zakupów. Płyną jednak nie do pomostu, ale w stronę gł. portu, choć tam nie ma możliwości wyjścia na brzeg z pontonu. Po chwili, nieco obryzgani wodą dopływają tam gdzie trzeba. Potem dają z buta szukając Customs. Wracają na ponton i płyną w poprzek zatoki, do Village Cay Marina – tam jest biuro. Pozostali przeprowadzają łódkę też w to samo miejsce. Mamy mooring u wejścia do mariny. Odprawa się wlecze, sto tysięcy formularzy do wypełnienia, potrzebna pomoc skippera. Pomoc przybywa pontonem. Mozolnie wypełniamy druki. W kilku miejscach każdy musi się podpisać. Podpisy fałszuje głównie Magda. Obok odprawia się jakaś ekipa amerykańska. Robią dokładnie to samo. Potem nas kasują. Za wykazany 4-o dniowy pobyt na BVI płacimy wespół z wszystkimi opłatami ok. 600 USD. Trudno. Potem zakupy – w pobliżu jest duży sklep, wygląda nieco jak gminna hurtownia. Żadnych okien, brakuje elementów ścian. Ceny jednak przystępne. Robimy mnóstwo zakupów, potem idziemy z koszem prosto na jacht. Nasze panienki docierają nieco później, ciągle robią sobie fotki. Docieramy na jacht, jest już dosyć późno. Płyniemy na motorze do Maya Cove – bazy DYC. Wejście osłonięte rafą, są dwie bojki systemu bocznego, oczywiście nieoświetlone. Przy wejściu pontonem podpływa do nas szef bazy, wskakuje na jacht i cumuje przy nabrzeżu, takim remontowym. Zjawia się ich spec który ma nam naprawić wodę. Po wyglądzie widać, iż facet jest stworzony do prac ciężkich, ale prostych. Tak jak my nie ma pojęcia o hydraulice tej łódki. Potem wpada sam szef, mówi żeby chwilę poczekać. Czekamy. W czasie tej chwili znika cały personel bazy, łącznie z szefem. Taki klimat. Baza wygląda tragicznie. Prawie wszystkie jachty to wraki, sporo na brzegu, jeden zatopiony leży tuż za naszą rufą. Tylko kilka jednostek jest sprawnych. Z budynkami w okolicy to samo. Irma powyrywała nawet mangrowce. Fala w trakcie cyklonu miała tutaj 7 metrów, cała marina była pod wodą. Na pomostach powyrywane knagi, w wodzie pełno żelastwa, lin i diabeł wie co jeszcze. Na pokład melduje się sympatyczna kotka. Bardzo szybko zaprzyjaźnia się z załogą, szybko poznaje jacht. Próbuje wyżerać nasze ryby z garnka. Potem kładzie się spać do Marka. Dzisiaj jest prawosławny nowy rok. Pijemy sporo, niektórych alkohol jednak mocno walnął w cymbał. Jeden z załogantów wypada po pijaku do wody, z trudem wyciągają go pozostali. W środku nocy kolejny pacjent oddaje mocz, z tym że nie w łazience ale na korytarzu w sąsiednim kadłubie. Rano będzie dyskretny opierdol opojów.

Postój: 180 25’ 521’’ N, 0640 34’ 029’’ W

14/01/2018, niedziela.

Pierwszy dzień nowego roku, niektórzy nie pamiętają szczegółów poprzedniej nocy. Słowo na niedzielę w wykonaniu skippera do niektórych załogantów, oraz mocne postanowienie poprawy wygłoszone przez sprawców wykroczeń. Włączamy silnik i płyniemy w kierunku Necker Island. Trochę późno orientujemy się, iż wędka dziwnie drga. Wyciągamy selfisha,  w połowie zjedzonego przez rekina. Duża ryba, ok. 1,5 metra, dziabnięta w połowie. Niezły horror. Ryba jednak jeszcze walczyła. Poza tym zostało jej tyle, że w zupełności wystarczy dla całej załogi. Takie rzeczy proszę państwa, to tylko w kinie. Dopływamy do Necker Island, wyspa prywatna należy do niejakiego Richarda Bransona, właściciela grupy Virgin. Wysepka ładna, otoczona piękną rafą, ale brzeg również sponiewierany przez  cyklon. Snurkujemy. Jest trochę ryb, na kuszę pada jedna papuga. Pod dnem jachtu czatuje gigantyczna barracuda, ma sporo ponad 1,5 metra długości. Wyrzucamy wędki, ale ona jest ostrożna. Na jedną z wędek jest branie, ale to rekinek. W trakcie holu ryby aktywizuje się barracuda, podpływa do ogona rekina, jest żywotnie zainteresowana współuczestniczeniem w konsumpcji. Na oceanie nie ma litości. Rekin szybko ląduje na pokładzie. Znów słychać jakieś pobrzękiwania ekologów, ale to margines. Będzie z niego niezła zupa. Barracudzie odpuszczamy. Płyniemy na noc na Prickly Pear Island. Wejście pomiędzy rafami, ale jest oznaczone. Są liczne mooringi, ale spora część bez uch cumowniczych. Łapiemy takowy, obok jacht z naszą banderą, spotkaliśmy ich na Van Dyke’u. Po chwili ich skipper z jeszcze jednym załogantem wpadają do nas, popijamy razem rum. Ten rum coraz lepiej się wkręca. Część załogi udaje się na plażę, są tam jakieś leżaki oraz zniszczona knajpa. Po drugiej stronie na brzegu widoczne wywalone trzy spore statki. Jednak trochę wiało. Wieczorem wszyscy już w kokpicie. Zarzucamy wędki. Po chwili ostre branie, na haku spory rekin, taki do 2 metrów. Nieźle walczy, ale bez większych problemów dociągamy go do rufy jachtu. Trochę fotek i zachwytów, potem odcinamy plecionkę. Za duży, poza tym ryb mamy do oporu. Za rufą kłębi się stado rekinów, te mniejsze pływają po powierzchni, ich rodzice kontrolują sytuację na nieco większej głębokości. Takie naturalne rekinarium, nic, tylko się wykąpać. Nos gwiaździsta i przyjemna, w kabinach znów aktywne są moskity. Ale dajemy radę.

Postój: 180 30’ 241’’ N, 0640 22’ 213’’ W.

15/01/2018, poniedziałek

Poranek prawie bezwietrzny. W wodzie co jakiś czas kotłuje się od ryb. Wygląda to na polowanie z nagonką. Jemy na śniadanie zupę rekinówkę. Przy łódkach kręci się facet na pontonie, zbiera śmieci. My bierzemy kurs na północ, dokładnie 00 na Anegadę. Pogoda plażowa, wiatr jak na passat bardzo słaby, ledwo do 15 kn. Łódka płynie dostojnie półwiatrem. Anegada to wyspa zupełnie innego typu, jest atolem. Z rafą która jest trzecią co do wielkości na świecie                ( numer 1 to Aldabra na Seszelach ). Wyspa ma najwyższe wzniesienie zaledwie 7 m nad poziomem morza, z daleka jest niewidoczna. Powoli widać przybój na rafach, wyłania się nasz dzisiejszy punkt docelowy. Podejście pomiędzy rafami, oznaczone bojkami ( świecą w nocy ! ), ale głębokość w gr. 2 m. Jachty jednokadłubowe muszą mieć „oko” na dziobie. Jachtów sporo, w zasadzie wszystkie mooringi zajęte. Stajemy na samym końcu kotwicowiska, mamy moornig. Panienki wybywają pontonem w interior, Piotrek w płetwach w kierunku raf. Wkrótce ginie nam z zasięgu wzroku. Znajdujemy go pontonem, twierdzi, iż da radę wrócić brzegiem. OK, niech tak będzie. Prąd jest tutaj silny. Rzeczywiście, wraca na piechotę wzdłuż brzegu, potem, na wysokości jachtu dopływa wpław. Pojawia się Tomek z Bożenką, stoją na tym samym kotwicowisku, ale w sporej odległości od nas. Wymieniamy krótko nasze wrażenia, jutro mamy się spotkać. Łapiemy sporo małych karanksów. Ale jest jedno solidne branie, ryba zrywa się prostując haczyk. Rośnie nam apetyt na kolejną dużą rybę. Nasze panie dają znać iż chcą wrócić, ale to nie takie proste. Mamy trochę mało paliwa, nie bardzo możemy pływać tam i z powrotem. Jutro rano kupimy gazolinę, a poza tym jest już zmierzch. Panowie pakują się do pontonu, płyniemy na brzeg. Mamy tam zarezerwowaną knajpę. Z brzegu obserwujemy kolejny czarujący zachód słońca. Jednak w styczniu może być pięknie. Po otwarciu knajpy wszystko się zgadza, z tym iż nie mamy zamówionych lobsterów. Nie dowieźli. Proponują nam ryby w cenie 30 USD na twarz. W dupę, ryby to sami łapiemy. Uzgadniamy termin na dzień jutrzejszy, ale już z lobsterami. Wracamy w dwóch transzach na jacht. Robimy kolację, smaczne spaghetti, ryby idą do lodówki. Plan mamy chytry i przebiegły, aby je zrobić z mlekiem kokosowym. To jutro. Obok nas Amerykanie na jachcie oświetlonym jak choinka robią imprezę. Głośną, ale sympatyczną. Po chwili jedna z wędek zaczyna skakać. Jest całkiem sympatyczna ryba ( nie rekin ), ale nie wiemy dokładnie jaki to gatunek. Wygląda zachęcająco, chyba to Bar Jack, ale do końca nikt tego nie wie. Będzie smaczna. Potem brań już nie ma.

Postój: 180 43’ 457’’ N, 0640 23’ 284’’ N

16/01/2018, wtorek

Dzisiaj postój na Anegadzie, w planach początkowo snurkowanie na rafie, potem wycieczka autem w interior. Na początku dnia odnajdujemy łódkę Tomka, częstuje nas kilkoma litrami benzyny której nam trochę brakuje do silnika pontonowego ( dwusuwowa Yamaha, 5 KM ). Teraz nam wystarczy. Wracamy na swój stary mooring. Na rafę jadą 3 osoby: Magda, Piotrek i Jurek, oczywiście z kuszą. Od razu po wejściu do wody pojawiają się spore karanksy. Jeden jest bardzo ciekawy, a wiadomo, iż ciekawość to pierwszy stopień do gorącego oleju na patelni. Pierwszy strzał i zwierzę ląduje w pontonie. Stopień ufności pozostałych ryb jakoś dziwnie spada. Niemniej udaje się pozyskać sporego basa. Pokazuje się ryba, której można by przyłożyć z dwóch gum Caymana, ale byłby drobny problem z jej wyciągnięciem. Wielka na prawie metr, waży ze 30 kg. Ta przeżyje. Ryb mamy ogólnie po pachy. Do tego prawie na każdym postoju łapiemy dużo małych rybek. Albo je zżeramy, albo gotujemy zupę, albo idą na przynętę na większe okazy. Woda na rafie dosyć mętna, ale rybek sporo. Najlepsza widoczność jest na rafie od strony wschodniej, ale tam nie ma jak stanąć. Po powrocie ekipy jemy pieczone ryby, dokładamy te strzelone na rafie. Potem na brzeg pontonem, Wacek pozostaje na łódce. W pierwszej wypożyczalni są do wzięcia same skutery. W drugiej dostajemy auto. Fajne, ale na 5 osób. Z przodu siadają Stasiek i Marek, pozostała czwórka gnieździ się z tyłu. Mamy mapkę wyspy, trudno tutaj zresztą zabłądzić. Niemniej co jakiś czas zajeżdżamy w jakiś ślepy zaułek. Droga betonowa, ale zdarzają się odcinki szutrowe, czasem spore dziury. Krajobraz zdewastowany po Irmie. Dużo zieleni, ale palm jak na lekarstwo. Raczej takie duże mchy i porosty, reszta nie przeżyła. Domy też pouszkadzane. Połamane wieże telekomunikacyjne, zresztą są one tutaj niezbyt duże. Z jednej z wież zerwało cały duży przekaźnik, taki ze 2 metry średnicy i wrzuciło komuś do ogródka, jakieś 50 metrów dalej. A mogło do salonu. Niektóre domostwa rozwalone, opuszczone przez właścicieli. Po drodze oglądamy flamingi na Red Pond. Widać je w zasadzie tylko przez lunetę zamocowaną na punkcie widokowym. Docieramy na wybrzeże atlantyckie. Zatrzymujemy się w knajpie Big Bamboo ( Stasiek tłumaczy frazę jako Wielki Bambus ). Przecudnie klarowna i czysta woda, piasek mięciutki pod stopami oraz huk przyboju rozbijającego wodę o rafę. Część brodzi w wodzie, niektórzy się kąpią. Potem wpadamy do knajpki na drinka. To oczywiście kultowy tutaj Painkiller. Smakuje wszystkim, głównie kierowcy ( Marek ). Obok nas głośni Amerykanie, jak się okazuje z Tennesse. Wymieniamy uwagi na temat ich lokalnych napitków, zresztą Jacka od Danielsów wszyscy chyba znają. Chłopcy i dziewczyny zupełnie wyluzowani, na lekkim haju. Dwóch lokalesów targa ciężką skrzynię, w niej pełno langust. Robimy sobie z nimi fotki. Potem do auta i jedziemy na drugi koniec wyspy, na Cow Wreck Bay. To tutaj kiedyś rozwalił się statek wiozący m. in. krowy, cześć z nich przeżyła. Do tej pory żyją wolno na wyspie, łażą po drogach, jak w Indiach. Poza tym statkiem, w okolicy wyspy jest jeszcze z pięćset wraków. Żeby dojechać, wracamy południową część wyspy. Droga na północy nieprzejezdna, zniszczona przez cyklon. Plaża również przepiękna, taki sam piasek, klarowna woda, przybój. Knajpka również czynna. Jest też małe boisko do kosza, z solidnym metalowym prętem wystającym z jego środka. Zbieramy się, wracamy. Zdajemy auto i udajemy się do knajpki, gdzie wczoraj zamawialiśmy lobstera. Na 18-tą. Podali o 19.30, ale jak! Porcja to cała duża langusta zgrilowana z dodatkiem ziół, podana z ciepłym masłem, sałatkami i ziemniakami. Podali do picia wodę z lodem, taką prosto z kranu. Waliła chlorem aż strach. Zamawiamy jakieś drinki, ale chłopcy z obsługi baru ni wuja się w nich nie orientują. Z sąsiedniego stolika wstaje niezła laska i zaczyna obsługiwać bar. I zna się na tym bardzo dobrze. Jak się okazuje jej dziadkowie wyjechali z Polski do USA przed wojną. Reszta jej kompanów to też zbieranina z całego świata, obecnie mieszkają w Wirginii. Pocieszają że u nich teraz też pada śnieg. Fajni ludzie. Płacimy 500 USD ( w tym porcja dla Wacka ) i wracamy kupą na jacht. Jutro o 09,00 wypad na St. Martin. Będzie wiało równiutko w mordę, ale da radę.

Postój: j. w.

17/01/2018, środa

O 07.00 włączamy silniki aby podładować akumulatory i doprodukować wody. Ta odsalarka to nam życie ratuje. Niektóre osoby są zdziwione, iż  po drodze na St. Martin nie staniemy na jakiejś wysepce. Jak to nie ma? Muszą być ! O 08.40, po śniadaniu,  startujemy. Wiatr bardzo slaby, ale będzie to typowy wmordewind. Anegadę opływamy na motorze od zachodu i północy. Potem powalczymy na żaglach. Wieje słabo, w gr. 12 - 15 kn. Poza tym, jak zwykle biednemu, zawsze w oczy. I do tego dokładnie ze wschodu z niewielkim odchyleniem na południe. Ciężko będzie. Dzionek słoneczny, bardzo ciepły. W pewnej mierze to zasługa słabego passatu. W końcu stawiamy żagle. Zupełna porażka. Przy tak słabym i niekorzystnym wietrze robimy 3 do 4 kn, poza tym trzeba jeszcze będzie halsować. Zrzucamy szmaty, mamy nadzieję, iż się jeszcze może rozwieje, wtedy je ponownie postawimy. Na razie motor. Też nie najlepiej, pod falę robimy 4,5 kn. Przepłynięcie tego odcinka będzie jednak trochę trwało. Trollingujemy przez cały czas, ale żadna cholera, poza trawą morską, się nie zaczepia. Zresztą ryb już mamy powoli dosyć. W lodówce zalega rekin w sosie sojowym, w piekarniku prawie cały karanks i bas. Mamy resztkę rumu, sporo wina i piwa. Kolor wody przepiękny, słońce, do tego ze dwa razy kilkuminutowy przelotny deszczyk. Żyć nie umierać, tylko ten wiatr… Dzień powoli zbliża się ku końcowi, w zasięgu wzroku żadnej jednostki, nawet AIS nic nie pokazuje. My sami i ponownie bezkres oceanu. Robimy sporo fotek zachodzącemu słońcu, to nasz ostatni taki zachód na pełnym morzu. Potem będą tylko gwiazdy. W środku nocy doczłapiemy się chyba do St. Marten, tam mamy zamiar stanąć na kotwicowisku Grand Case. Jak wyjdzie, zobaczymy. W nocy trochę chmur, ale są też gwiazdy, w tym  niezawodny Orion. Duży wóz jak zwykle dyszlem do dołu. Chyba Orion go nie podnieca. Wiatr nadal słaby, choć pojawiają się szkwały do 18 – 20 kn. Ogólnie rzadko przekracza 15 kn, do tego cały czas w pysk. Tylko motor. Wskaźnik paliwa cały czas pokazuje 100%, to chyba niemożliwe. Jeśli jest zepsuty, to diabli wiedzą ile go mamy. Teraz nie mamy wyboru. Na żaglach szliśmy 3 -4 kn, na silniku 4,5, ale prosto do celu. Po drodze mijamy dwa razy ten sam statek, oświetlony jak choinka. Wlecze się 5 kn, na pokładzie chyba impreza. Drinki nie mogą się wylewać. Posłusznie ustępujemy drogi. Nam schodzą z drogi 3 inne jachty. Podchodzimy ostrożnie do Grand Anse. Osłonięte kotwicowisko, na AIS-ie widzimy tam jeden jacht kotwiczący przy brzegu, daje doskonały namiar. Potem już widać światła tego i jeszcze jednego jachtu. Dwóch pozostałych nie widać, o ich obecności przekonaliśmy się nad ranem. Złamasy nie włączyli światła kotwicznego. Rzucamy kotwicę na 4 m, za drugim razem solidnie łapie. Wypuszczamy sporo łańcucha, jeszcze raz sprawdzamy silnikami stan kotwicy – jest OK., wachta kotwiczna nieobowiązkowa. Dochodzi  6-a, wszyscy walą się spać.

Postój: 180 06’ 367’’ N, 0630 03’ 569’’ W

18/01/2018, czwartek

Wstajemy skoro świt w różnym tempie. Pośpiech nie ma uzasadnienia. Jemy śniadanie na bazie makaronu. Złośliwi mówią, że to makaron z makaronem, ale jest smaczny. Mamy sporo żarcia, trzeba rozmrozić zapasy mięsa. Nie zjedliśmy go, ponieważ było naprawdę sporo ryb. Po śniadaniu przemieszczamy się na silniku niedaleko, pod Le Rocher Creole. Grupa pięknych skałek na północnym wschodzie zatoki, są mooringi. Na razie wszystkie wolne. Łapiemy ten najbliższy skał, witają nas pelikany. To ich dom. Ze strony nawietrznej o skały roztrzaskują się fale przyboju, szum morza, wschodzące słońce. Żeby złapać mooring Piotrek wskakuje do wody, nie ma liny do cumowania, a na mooringu pozostał nasz bosak. Wszystko OK, mamy mooring i bosak na pokładzie. Potem zwiedzanie świata podwodnego. Woda niestety dosyć mętna, ale jest trochę rybek, czasem zdarzają się duże papugi. Brak zapału żeby je ustrzelić, mamy co jeść. W tym oczywiście dużo makaronu i ryżu. Wszystkiego za cholerę nie zjemy. Drgnął wskaźnik paliwa, wg. niego mamy 7/8 zbiornika paliwa. Całe szczęście, że działa. Od strony wschodniej skał leży wrak starego jachtu. Widoczna jest resztka masztu z jednym kabestanem ( drugiego brak ), gdzieś tam obok motor i inne szpeje. Nie wszyscy mieli szczęście. Sjesta, każdy robi co chce, z radia lokalna muzyczka, trochę wina i piękny krajobraz dookoła. Że też trzeba wracać do tej cholernej PISlandii. Dzień upływa powoli na opalaniu się, kąpaniu, podziwianiu wysepki i przebywających tam pelikanów. Poza tym nad wodą unosi się sporo motyli. W pierwszym odruchu można je pomylić z latającymi rybami które widzimy codziennie, ale to latające motyle. Niedaleko nas pas startowy lotniska Grand Anse. Jeden z podchodzących do lądowania samolotów Wacek klasyfikuje jako drona. Nie zdaje sobie sprawy, iż takim dronem jutro polecimy na Gwadelupę. Potem po raz ostatni stawiamy żagle. Mamy do przepłynięcia 5 Mm w spacerowym tempie. Wracamy do Fort Louis Marina, chcemy zatankować diesla. Miejsce zajmuje statek celników. Z keji jakiś facet woła do nich przez VHF coby nam zrobili miejsce. Brak reakcji. Facet odstawia VHF, gwiżdże, to skutkuje. Tankujemy 211 litrów diesla za 254 Euro. Opłata w biurze Customs. Tam też się udajemy. Robimy odprawę, opłacamy paliwo. Zdajemy też jacht. Bosman sympatyczny, wszystko OK, ale chce jakiejś kasy za sprzątanie końcowe. W umowie jak byk stoi, iż mamy to opłacone. No to za sprzątanie początkowe. W trakcie Irmy stracił mieszkanie i chyba coś mu się w główce po….liło. Dzwonimy do Charter Navigator, wyjaśniają problem. Facet wziął do odprawy papiery Tomka. Po załatwieniu sprawy pije z nami drinka. Następnie kolacja w messie i drinki w nabrzeżnej knajpie. To koniec naszego rejsu, ale jeszcze nie przygód. Przecież będą jeszcze lotniska itp. atrakcje. A tam się potrafią przydarzyć prawdziwe sztormy. Przepłynęliśmy 376 Mm, niestety w większej części na motorze. Chyba się wszystkim podobało.

Jacht: Bali 4.0. Konstrukcja nowa, stworzona raczej dla imprez na wodzie, niż pływania dla osób z zacięciem żeglarskim. Mała powierzchnia ożaglowania, w sumie 85 metrów, w tym samohalsujący fok, nie wytwarza istotnego ciągu. Jacht płynie maksymalnie 8, w porywach okazyjnie 9 knotów i to tylko w pełnym półwietrze lub ostrym baksztagu. Pod wiatr płynie pod warunkiem, iż nie ma dużej fali. Praktycznie przeciętna osiągana prędkość to 6 kn. Coś za coś. Jacht komfortowy w stopniu maksymalnym. Bardzo ergonomiczny. Olbrzymia messa. 4 wygodne kabiny, każda z wc ( brak jednak blokady drzwiczek do wc ). Przestrzenie doświetlone. Stanowisko sternika posadowione wysoko, doskonała widoczność. Do sternika sprowadzone wszystkie liny, do dyspozycji dwubiegowy kabestan elektryczny. Praktycznie jedna sprawna osoba jest w stanie obsłużyć cały jacht. Z tego miejsca obsługuje się też opuszczanie pontonu, również przez kabestan elektryczny. Na wszelkij słuczaj jest jeszcze drugi, klasyczny. 2 plotery, system AIS – bardzo przydatna sprawa. Odsalarka w pełni zdała egzamin. 2 silniki Volo Penta po 40 KM jak zwykle niezawodne i ekonomiczne. Żeby to jeszcze płynęło!

Akwen: północ Małych Antyli i Wyspy Dziewicze zwiedzaliśmy po przejściu najsilniejszego cyklonu w ich historii. Jakoś się pozbierali, ale do wyjścia na prostą jeszcze daleko. Zaopatrzenie można zrobić praktycznie wszędzie. Nieco taniej jest na St. Martin. Gorzej z wodą do jachtu, tutaj naprawdę można mieć kłopot. Jacht ze sprawną odsalarką rozwiązuje ten problem. Z paliwem mniejszy kłopot, jest kilka miejsc gdzie można zatankować. Mariny – jak po wojnie. I to totalnej. Najgorsza ta w Maya Cove na Tortoli, kompletna ruina. Zresztą w każdej zalega wiele wraków, tak na nabrzeżu, jak i w wodzie. Oznaczenia nawigacyjne naprawili, ale nie do końca. Nie wszystkie bojki są z powrotem na swoim miejscu, niektóre nie są oświetlone, choć powinny. GPS działał bez zarzutu. Parkując w nocy bezpiecznej jest stanąć na kotwicowisku niż w nieoświetlonej marinie usianej wrakami. Pod wodą sporo dobytku zabranego przez cyklon z lądu. Na BVI dużo mooringów, ze względu na Irmę jachtów zdecydowanie mniej niż w latach wcześniejszych nie ma kłopotów ze znalezieniem wolnego. Knajpki na brzegu w różnym stanie, ale można coś znaleźć. Wiatr w trakcie naszej eskapady słaby, oczywiście ze stałego wschodniego kierunku – passat. Opady w tej porze roku sporadyczne. Dla wędkarzy – prawdziwy raj. Ryb łapaliśmy chyba więcej niż na Seszelach. Jeśli ktoś lubi, może się tylko nimi odżywiać. Widoki ładne, choć z bliska widać spustoszenia tak infrastrukturze jak i w przyrodzie. Z palm zostały pojedyncze egzemplarze. Liczne małe wysepki z cudownymi plażami, przepiękne zatoczki. Pod wodą korale raczej ubogie, ryby w ilości dużej – na BVI. Na St. Martin i Anguilli woda mętnawa, rybek niewiele. Ocena ogólna bardzo pozytywna.

Załoga: jakoś ferajna się dograła, nie było większych problemów, poza jednym incydentem. Załoga dobrze tolerowała żeglugę, dramatycznych epizodów z chorobą morską nie było. Kambuz zawsze stawał na wysokości zadania.

Dream Yacht Charter starał się jak mógł żeby wywiązać się z umowy, i w zasadzie się im to udało, szkoda jednak że nie pożeglowaliśmy klasyczną Cataną – choć Bali to też ta sama firma. Charter Navigator – jak zwykle niezawodny.  

Załogę stanowili:

Stasiek Danieluk ( I oficer ), Krysia Zduniak, Piotrek Grela ( II oficer ), Magda Żak, Marek Paszkowski ( III oficer ), Wacek Kiezik, skipperował Jurek Cygler.  

Podsumowując: fajnie było !

19/01/2018,  piątek

Poranna jajecznica dodała sił, wzburzyła krew. Niektórzy trochę spacerują, inni pozostają. Na lotnisko jedziemy w komplecie, Magda i Piotrek chcą zobaczyć holenderską część wyspy. Żegnamy się i odprawiamy. Na początku ważą nam bagaże taką wagą do kartofli. Jak ładunek za ciężki, można delikatnie przytrzymać ręką, wtedy się zgadza. Potem odprawa biletowa i bezpieczeństwa. Przy tej ostatniej sporo muszli w wanienkach. Taki towar przemyca się w bagażu głównym, nie podręcznym. Wszystko pod namiotem, poczekalnia to metalowy barak nieco chłodzony wentylatorami. Gdzieś w środku pod sufitem z blachy falistej podczepione dwa manekiny wyglądające jak dmuchane panienki z sex shopu. To jedyna ozdoba tego pomieszczenia gospodarczego. Kompletny surrealizm. Wsiadamy do naszego kukuruźnika, Air Anitilles Express. Teraz naszym dronem lecimy na Gwadelupę, mijamy kilka ładnych wysepek. Po 50 minutach lądujemy w Pointe – a – Pitre na Grand Terre. Gwadelupa to dwie wyspy: Grand i  Basse – Terre, połączone dwoma mostami. Terminal w stosunku do obozu harcerskiego na St. Martin robi oszałamiające wrażenie. Nie zniszczony, błyszczący, działa klimatyzacja. Inny świat, po prostu cywilizacja. Roślinność też już inna, sporo palm, wszystko kwitnie. Tutaj Irma nie dotarła. Na lotnisku załatwiamy formalności z autem i jedziemy do naszego apartamentu, w centrum PTP. Dobrze że jest nawigacja. Co prawda tylko po francusku. Czym bliżej centrum uliczki węższe, jednokierunkowe, a kierowcy i piesi z kodeksem drogowym mają coraz mniejszą styczność. Ulica już jest, ale gdzie ten apartament ? Parkujemy auto ( o miejsce nie jest łatwo ), z buta szukamy lokalu. Jest naprzeciw miejscowego targu. Z zewnątrz wygląda obskurnie. Na dzwonek nikt nie odpowiada. Telefonujemy. Facet odpowiada, ni w ząb nie zna angielskiego. Ratuje nas przypadkowa kobieta, po chwili nasz gospodarz otwiera drzwi. W środku wszystko w porządku. Tylko taki mały niuans, lokal jest na II piętrze, brak windy. Targamy nasze bagaże. Jest klima, WiFi i wszelkie udogodnienia. Widok z werandy całkiem przyjemny. Płacimy 210 Euro, kąpiemy się. Można zaczekować się na lot do Paryża, co też robimy. Karty pokładowe nagrywamy na pena, gdzieś wydrukujemy. Na czeking na lot do Paryża – jeszcze za wcześnie. Wieczorem idziemy w kierunku centrum, znajduje się niedaleko od naszego lokum. Plac De la Victoire otoczony secesyjnymi kamieniczkami z posmakiem kolonialnym. Co dziwne, knajpki już zamykają, choć jest nieco po dwudziestej. Lądujemy w jednej z niewielu czynnych – pizzerii, ale z grillem. Pizza świetna, Marek wsuwa rumsztyk, też dobry. Spokojnie gawędzimy, wracając do hotelu kupujemy świeże kokosy, spijamy mleczko. Sprzedawca sprawnymi ruchami maczetą wykrawa nam ostre łyżeczki z kokosa tak, aby nimi wyjeść jeszcze środek. Wszystko po 1 Euro/os. Mocno nam dziękuje za dokonane zakupy. Fajny gostek. Potem idziemy spać. Przy włączaniu światła w jednej z sypialni dochodzi do zwarcia, szlag trafia połowę prądu w lokalu. Wywala korki, nie działa klima, WiFi i oświetlenie w łazienkach. Przeżyjemy. W nocy otwieramy okna. Wraz ze świeżym powietrzem wlatują świeże komary. Wybierają Staśka – dziecko szczęścia.    

 

20/01/2018, sobota

Rano jakaś kawa, gorący kubek i ruszamy w interior. Wybieramy wyspę górzystą ( Basse – Terre ) – tę zachodnią, tam jest ciekawiej. Droga bajeczna w porównaniu do tego co widzi się na BVI. Tony świeżej zieleni, licznie drzewa, całe domy. Wjeżdżamy coraz wyżej. Robimy 2 postoje. Pierwszy to malowniczy wodospad Cascade aux Ecrevisses. Temperatura jeszcze znośna, pełno wilgoci. W nocy padał tutaj deszcz. Roślinność o takim nasyceniu zieleni, aż głowa boli. Poniżej, po drugiej stronie drogi miejsce na kąpiel, rozpalenie grila. Potem jedziemy dalej. Czeka nas wycieczka w lesie deszczowym. Wszelkie odmiany zieleni, są kwiaty, zapach i cudowne wrażenia. Łazimy sporo, ale czas biegnie musimy jechać dalej. Docieramy na północny brzeg wyspy, tam zatrzymujemy się w pierwszej czynnej restauracji. Interes rodzinny, wszystko na patio przy domu mieszkalnym z widokiem na ocean. Jedzenie też super. Nie jesteśmy pewni, czy danie główne to baranina. Nikt z personelu ni w ząb nie zna nawet słowa po angielsku. Ekipa pokazując mięso zgodnie beczy, szefowa uśmiecha się i kiwa głową, bingo ! Potem wracając zwiedzamy zoolog – Parc de Mammelles. Wycieczka fajna, ale czas biegnie. Sporo zwierzątek typowych dla Ameryki Płd., jest ocelot, jaguar, anakonda, małpy z brodami oraz inne nietoperze. Łazimy też po drabinkach linowych zawieszonych dosyć wysoko na drzewach. Niestety przed nami i pomiędzy nami ludzie w wieku mocno postmeopauzalnym, na dole chodzą zwykle z balkonikiem, mają problemy z normalnym poruszaniem się, a co dopiero mówić o takich warunkach. Trochę to trwa. Potem biegiem do auta i wracamy na lotnisko. Jest mały problem, nawigacja obejmuje tylko PTP, a poza tym czarna dziura. Czyli tak jak tłumaczymy nazwę Gwadelupa: Gwade – czarna, lupa – dupa. Jedziemy wg. mapy, potem wg. wskazań drogowskazów na lotnisko. Po drodze nasz parking, zdajemy auto i przy okazji drukujemy karty pokładowe, choć nie jest to takie proste. Pierwszy pacjent z obsługi nie rozumie słowa „printer” ani jego pochodnych. W zasadzie nie zna żadnego słowa w języku angielskim. Dopiero jakaś panienka drukuje nam karty. Na lotnisku jest WiFi, jak się okazuje jest problem z naszymi kartami z Paryża do W-wy. Każą skontaktować się, podają namiar na Facebooku i Twitterze. Oba nie działają. I tak musimy lecieć, okaże się na miejscu. Lot w gorszych warunkach niż poprzednio, XL Airways to były tanie linie, i tak im pozostało. Spory tłok, za alkohol trzeba dopłacać. Lądujemy przed czasem w Paryżu.

 

21/01.2018,  niedziela.

Odbieramy bagaże bez przeszkód, choć CDG słynie z zagubionych czemodanów. Potem próbujemy się odprawić przez automaty. Dupa blada, nie chce nam wydrukować naszych kart. Szukamy pracowników Air France, jedni odsyłają do drugich. W końcu w jednym z biur udaje się sprawę załatwić, choć prosto nie było.  Wracamy do automatów – znów nie drukuje. Wskazują nam stanowisko odprawy manualnej, wreszcie udaje się wszystko załatwić. Nasz lot jest lotem łączonym. Jeśli nie ma odprawy pierwszego lotu, drugi jest automatycznie anulowany. Pierwszy lot został odwołany przez Air France, w związku z tym nie można się było na niego odprawić. Drugi lot jest OK, ale dla komputerów Air France to temat nie do przejścia. Teraz już w zasadzie po problemie, z tym, że Wacek postanawia wejść do samolotu jako ostatni pasażer, bez tłoku. Krzyczą jego nazwisko, ale w narzeczu francuskim. Wacek siedzi niewzruszony dalej, poza tym siedzi przy niewłaściwym gate’cie, właściwe wejście jest dokładnie za jego plecami. Wchodzi rzeczywiście jako ostatni na indywidualną prośbę skippera. Potem już króciutki lot do Warszawy. Tutaj śnieg, mróz, mgła. A to Polska właśnie.   

Painkiller skład: 2 do 4 porcji rumu Pusser’s, 1 porcja mleczka kokosowego, 1 porcja soku pomarańczowego, 4 porcje soku ananasowego. Soki wymieszać potem dolać rum. Całość podawać na lodzie, oprószyć świeżo startą gałką muszkatołową. Przepis wg. Soggy Dollar Bar, J. V. Dyke.  

 

Jacht był czarterowany od firmy Charter Navigator

 

 

 

 

 

Rozkład wacht:

 

06

07

08

09

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

00 -04

2

3

1

2

3

1

2

3

1

2

3

1

2

3

1

04-08

3

1

2

3

1

2

3

1

2

3

1

2

3

1

2

08-12

2

3

1

2

3

1

2

3

1

2

3

1

2

3

1

12-14

3

1

2

3

1

2

3

1

2

3

1

2

3

1

2

14-16

2

3

1

2

3

1

2

3

1

2

3

1

2

3

1

16-20

3

1

2

3

1

2

3

1

2

3

1

2

3

1

2

20-24

2

3

1

2

3

1

2

3

1

2

3

1

2

3

1

K

1

2

3

1

2

3

1

2

3

1

2

3

1

2

3

 

                                                                      

 

 

 

 

  

TYP: a3
0 0
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 21 listopada

Do wybrzeży na północ od Wirginii, pierwszej angielskiej kolonii w Ameryce, na statku "Mayflower" przybyło 102 osadników. Założyli miasto w Plymouth, od nazwy portu, z którego wypłynęli we wrześniu; tak narodziła się Nowa Anglia.
sobota, 21 listopada 1620