Kolejny list z pieczątką „posted at high seas” i kolejne szczęśliwe ocalenie. Już zdążyliśmy się przyzwyczaić, że załoga, z którą płynie Małgosia wyrabia ustawowo dozwoloną normę przypadków niemożliwych. Co działo się tym razem, przeczytajcie sami.
Burgstaaken, 13.10.2010
Witajcie Kochani!
Tak źle i tak niedobrze. I wcale nie chodzi o stare powiedzenie o złej baletnicy. Bo i w sztormie źle się pływa i bez wiatru nie najlepiej. To znaczy wtedy w ogóle się nie da… W czasie naszego rejsu padliśmy już prawie ofiarą gniewu Neptuna, ale kiedy zobaczył, że nie tak łatwo z nami wygrać w ten sposób, zmienił taktykę o 180 stopni. No i chciał przyszykować nam śmierć głodową. Na szczęście i tym razem mu się to nie udało. Ale po kolei..
Wyruszyliśmy ze Stralsund po trzech dniach postoju, gdy tylko wiatr się uspokoił i odpoczęliśmy po zakrapianych szlachetną whisky urodzinach Kapitana. Żegnając czule miasto barbarzyńców, odpaliliśmy diesel grota i ruszyliśmy na zachód. Nikt z nas nie spodziewał się, że będzie to Dziki Zachód, w którym nawet kaczka będzie szybciej się poruszała po wodzie, a my rozwiniemy prędkość ujemną... Ale na początku było normalnie i przewidywalnie... Szliśmy na silniku, aby wydostać się poza Rugię. Szliśmy tak chyba pół dnia, bo trzeba było trzymać się toru wodnego, aby nie wpaść na mieliznę.
Płynęliśmy tak w sznurku z innymi, aż wreszcie wydostaliśmy się poza wyspy. Wiecie, po tej imprezie to nawet kawa nie pomogła… Z panem T. skończyliśmy akurat wachtę i zaszyliśmy się w koji.. kojach, na serio kojach!!! Wciąż odsypiając urodzinową imprezę. Ostatnią rzeczą, jaką wtedy słyszałam było trzepotanie stawianych żagli.. a później odleciałam w objęcia Morfeusza. Łagodne bujanie utuliło mnie do snu. Gdy obudziłam się kilka godzin później, zobaczyłam znudzone miny chłopaków w kokpicie…
Wiatr słabł, słabł na potęgę. W porywach 2B, fordewind. Mój jeszcze niedobudzony umysł zaczął się zastanawiać, jakim cudem jeszcze nie jedziemy na motyla. Jednak moja sugestia nie spotkała się z poparciem ze strony kolegów sterników, bo niby, jakim prawem żeglarz, który jest kobietą może mieć rację?
- Gooocha…. Jaki motyl? Pełny baksztag. Zresztą gienia się nie utrzyma…
Oficera moja sugestia najwyraźniej gryzła, aż w końcu zadecydował:
- Zmieniamy foka na marszowego! Olo, leć po bosak, przytrzymamy go z lewej burty…
I okazało się, że Kicia jak zwykle miała rację… Jotka lekko szła po gładkiej tafli wody. Kobiety była im potrzeba - do myślenia. Ale właściwie, czemu ja się dziwię?:)
Ok, nie marudzę już więcej. Promienie popołudniowego słońca leniwie błądziły po pokładzie dzielnej Jotki, wszechogarniające błogie lenistwo opanowało całą załogę wylegującą się na każdej płaskiej i wygodnej powierzchni decku. W oddali widać było, że przed nami jest granica toru wodnego… Kapitan opuścił swoją koję i widząc zdychający wiatr, tor oddalony o maksymalnie dwie mile oraz prędkość prawie kosmiczną pod postacią jednego i pół węzła w porywach, przekręcił kluczyk w stacyjce…
I nic. Odczekał chwilę.. Przekręcił jeszcze raz. Zaskrzypiało, zazgrzytało, zakaszlało, ale nie zadziałało. Wypowiedziane w tym momencie przekleństwo również nie podziałało...
- Dzielna załogo, mamy problem… - w tym momencie wiatr ucichł już zupełnie, głos Kapitana zabrzmiał pośród całkowitej ciszy. Jedynie w oddali majestatycznie sunął szwedzki prom.
Panowie rozebrali zejściówkę na części pierwsze, aby zająć się silnikiem. Przyglądanie się silnikowi i zastanawianie się, co jest z nim nie tak, mimo że wiadomo, że bez specjalistycznych narzędzi i większej wiedzy o silnikach i tak nic mądrego nie wymyślą, to z pewnością jedno z bardziej męskich zajęć XXI wieku. Zwłaszcza odkąd nie ma polowania na mamuty. Rozebrali pomalowaną – świeżo po remoncie – na pomarańczowo Andorię i przyglądali jej się tak, że nawet Megan Fox nie miałaby przy niej najmniejszych szans. Jedynie Kapitan, który wiedział, co jest czym i do czego służy, zabrał się za naprawę. Grzebał, majstrował kilka godzin, lecz nic nie wskórał… a ja chcąc nie chcąc, musiałam opuścić swoją koję, a raczej nie mogłam się do niej dostać przez zablokowane przejście.
Powoli wkraczaliśmy na tor… Zbliżała się noc. O północy przejęliśmy z panem T. wachtę. Oczywiście będąc już na torze. Prędkość oscylowała pomiędzy -0.3kts do 0.3kts, manewrowość wynosiła mniej niż zero. Przeszliśmy na tryb oszczędzania energii – tj. świateł i GPSa. Wcinając Nutellę i obserwując sunące jeden po drugim kontenerowce, gazowce, oświetlone jak Disneyland promy i inne statki, zastanawialiśmy się, jakim cudem nie dostaliśmy jeszcze od nich porządnego ochrzanu przez UKF. Gdy spojrzeliśmy na naszą dokładną pozycję, okazało się że nie tylko nie posunęliśmy się do przodu, ale cofnęliśmy się przed linię toru. Kończąc wachtę o czwartej nad ranem, z powrotem nań wróciliśmy.
Zdecydowanie była to jedna z najnudniejszych i męczących wacht. Pomimo nicnierobienia, wytężona koncentracja w atmosferze „ale nuda”, była o wiele gorsza od regularnej 6B.
Co się działo dalej? Następnie dopłynęliśmy do połowy toru, który udało nam się ostatecznie przekroczyć dopiero pod wieczór obserwując śmigające dokoła nas promy i kontenerowce. Oczywiście bezpiecznie i zgodnie z prawidłami. Najszybszą i najkrótszą możliwą drogą. Jako jedyny statek pod pełnymi żaglami przy wietrze 0B. Dzień minął nam pod znakiem przymusowego lenistwa i szukania rozwiązania tej niezbyt ciekawej sytuacji…
Zbawieniem okazał się telefon Ola, który łapiąc na chwilę zasięg dowiedział się, że kumpel wraz z załogą podąża podobną trasą… Podaliśmy pozycję i czekaliśmy na zbawienie lub grom z jasnego nieba. Pierwsze przyszło ocalenie. Około północy ujrzeliśmy jacht płynący w naszą stronę, pomachali nam, podaliśmy hol i przy dźwiękach gitary, ze śpiewem na ustach popłynęliśmy w nieznane. Tym nieznanym okazało się być Burgstaaken, skąd do Was piszę. Wpłynąwszy do portu, załoga holującej Delphi oddała nam hol i Jotka powoli i majestatycznie zaczęła posuwała się po wodzie. Wolniusieńko, jakby wiedziała, że musi uważać… Zacumowaliśmy i poszliśmy z panem T. pozbyć się zakupionego jeszcze w Stralsund Porto. Za szczęśliwe ocalenie!!! Kolejne…A jutro pomyślimy, co zrobić z silnikiem.
Nie wiem, ile razy jeszcze będziemy zmuszeni świętować szczęśliwe ocalenia, ale możecie być pewni, że się o tym dowiecie i jeszcze do Was napiszę.
Pozdrawiam,
M.