Wiedzieliśmy, że Małgosia ma wyobraźnię. Wiedzieliśmy, że przytrafiają się jej ciekawe historie. Ale kiedy przeczytaliśmy jej kolejny list, długo zastanawialiśmy się: czy to wymysł jej imaginacji, czy prawdziwa historia? Przedstawiamy wam kolejną część “posted at high seas”.
Drodzy przyjaciele,
Opowiem Wam bajkę o księżniczce i zamku. Dawno, dawno temu, w odległym mieście zwanym Stralsund w dalekiej Germanii żyła sobie zamknięta na zamku księżniczka. Będąc uwięziona w najwyższej wieży czekała na dzielnego rycerza, który ją oswobodzi i zwróci wolność. Pewnego dnia do miasta przybył wraz ze swą białą flotą książę Jędrzej. Do Stralsund dobił w drodze do Kopenhagi, gdzie miał złożyć wizytę królowi... Uzupełniwszy prowiant i zaopatrzywszy się w zapasy rozgrzewających trunków na zimne bałtyckie noce, postanowił pozostać w mieście jeszcze przez kilka dni, gdyż bardzo mu się ono spodobało. Zwłaszcza, że morze było rozbujane i żegluga niebezpieczną się stawała. I tak książę Jędrzej wraz z zacną załogą postanowili zwiedzić strony, o których wcześniej tylko legendy na dworze krążyły. Któregoś dnia stało się, że trafili do karczmy “pod czarnym diabłem”, w której to karczmarz, nalewając zacnego trunku do kufla tako rzekł do nowo poznanych przybyszów:
- O księżniczce żeście książę słyszeli? Czeka na zamku w wieży, jeno nikt nie może smoka i straży pokonać.
- Przecie smoków nie ma.. Toż Dratewka ostatniego zabił w grodzie Kraka. Będzie pewnie już tysiąc lat. Bzdury pleciecie, panie. Czy tu w ogóle zamek jest?
Ale ziarno ciekawości zostało zasiane. I tylko pozostało czekać, aż wykiełkuje.
O zachodzie słońca, wróciwszy na pokład wspaniałego dwumasztowca, racząc się miodowym winem, II oficer nagle zawołał: - Toż to zamek! Tam w oddali! Dwie wieże, podgrodzie… może kufelmistrz mówił prawdę?
Książę chwilę pomyślał i wreszcie postanowił: - Dzielna załogo, przeżyliśmy razem niejeden sztorm i niejedną drakę. Musimy przyjrzeć się zamkowi... Z dala wygląda na opuszczony, bucha z niego ogień, jakby smok rzeczywiście. Honor i nasze uwielbienie dla dam nakazuje mi nieść pomoc każdej z nich i jeśli jest tam księżniczka, oswobodzę ją. Możecie zostać, a kto chce iść, niechaj idzie za mną. Na łodzi pozostał jedynie I oficer, mówiąc sceptycznie - Tam żadnej księżniczki nie będzie.
I ruszyli. Szli i szli.. w końcu po godzinie marszu wyłonił się zamek. Dzielni rycerze wiedzieli, że jeszcze chwila i prawdopodobnie stoczą bój ze smokiem. Nagle ich oczom ukazał się mur... ale sforsowali go. I wtedy książę Jędrzej usłyszał głos:
- Czego tu pan szuka? - zapytał mężczyzna w granatowym mundurze i granatowej czapce z białym daszkiem, ewidentnie policjant.
Gdyby nie to, że mieliśmy do czynienia z niemiecką Polizei, pewnie umarlibyśmy ze śmiechu patrząc jak Jędrek łamanym niemieckim odpowiada: - Księciem jestem, po księżniczkę przyszedłem.
Policjant na chwilę zbaraniał. I zaczęły się nasze tłumaczenia:
- Chodzi o to, że z daleka, tzn. z portu, bo widzi pan, płyniemy z Gdyni, ale sztorm nas zmusił do schronienia się tutaj...
- No więc, z tego portu, przy zachodzi słońca nie widać że te dwie wieże - pan T. pokazał wieże - to są szyby windowe..
- I nie wiedzieliśmy, że to tak naprawdę po-NRD-owski budynek z wielkiej płyty, będący w dodatku komisariatem policji.
- I to naprawdę wygląda jak zamek - kontynuował Olo.
Mina policjanta nie pozostawiała nam większych nadziei na ocalenie.
- Proszę pana, on stwierdził że to zamek - wskazałam T. – Kiedy doszliśmy do wniosku, że to na pewno zamek, zaproponowałam, żebyśmy go zdobyli.. No i poszliśmy. Ja byłam księżniczką, on księciem.. Tak wyszło...
Oczy kota ze Shreka podziałały.. Policjant wybuchnął śmiechem - Albo jesteście najbardziej szaloną załogą w Stralsund, albo jest to najlepsza bajka jaką słyszałem. Jeśli niczego nie chcecie od policji, zaprowadzę was do wyjścia. - wskazał nam drzwi i na odchodne rzekł - uważajcie na smoki i barbarzyńców! Odeszliśmy na bezpieczną odległość od naszego zamku. A potem dostaliśmy ataku śmiechu.
Kochani przyjaciele, nieciekawe prognozy pogody zmusiły nas do pozostania w Stralsund przez trzy dni, lecz nie nudziliśmy się absolutnie. W mieście bowiem miał miejsce w tym czasie jarmark średniowieczny i wszyscy mieszkańcy przebrani byli za barbarzyńców, francuskich fircyków i rycerzy. Obok portu rozbite było obozowisko, na którym w namiotach spali przyjezdni, a pośrodku nad ogniskiem powoli piekł się wielki prosiak. Jednak największe tłumy opanowały rynek. Mnóstwo stoisk ze średniowiecznym jadłem i tutejszymi specyfikami sprawiły, że humory dopisywały nam przez cały czas. Ponadto odkryliśmy wspaniały kram z przepysznymi, domowymi winami, sprzedawanymi w glinianych kielichach. Grzechem byłoby nie dać się ponieść tej atmosferze średniowiecznej rozpusty…
Opuszczaliśmy to zacne miejsce, gdzie nawet w informacji turystycznej nikt nie mówi po angielsku, niemal z łezką w oku. Jednak nie mogliśmy nie wykorzystać przesympatycznej wschodniej 4B, która, przynajmniej w teorii, miała nas zawieźć do Amsterdamu. Tak więc, Kochani, widzicie, że u nas nic wielkiego się nie działo. Przyjaźń z panem T. rozkwitła, ale poza dobrą zabawą i duża ilością alkoholu, który nas zaprowadził prosto do zamku, specjalnych przygód nie mieliśmy. Ale o tej musiałam Wam opowiedzieć.
Trzymajcie się ciepło. Tymczasem my wypływamy.
Całuję Was gorąco,
M.