Prezydent Turcji Recep Tayyip Erdogan ponownie oskarżył Grecję o okupację kilku wysp na Morzu Egejskim. Tym razem dodał jednak, że w tej sprawie ma zamiar „zrobić, co konieczne”, gdy nadejdzie na to odpowiedni czas. Wygląda na to, że niektórzy uznali, iż współczesny świat ma jeszcze zbyt mało problemów i jest to najlepszy moment na odgrzewanie starych konfliktów.
Jak Turek z Grekiem...
Zarówno Turcja, jak i Grecja należą do NATO. Teoretycznie są więc sojusznikami, jednak w tym konkretnym przypadku jest to sojusz bardzo kruchy, bo ich wzajemne relacje, delikatnie mówiąc, nie należą do łatwych, a trudna historia i dawne pretensje rzucają długi cień na tę szorstką przyjaźń.
Spory pomiędzy Turkami a Grekami dotyczą różnych aspektów – naruszania przestrzeni powietrznej, turystyki, złóż węglowodorów (Turcja ostatnio wysyłała w ich rejon swoje statki badawcze), ale też wysp na Morzu Egejskim, których temat co kilka tygodni wraca, niczym bumerang.
Groźby pana Erdogana
Jeszcze w maju tego roku turecki minister spraw zagranicznych Mevlut Cavusoglu mówił o „rozpoczęciu debaty na temat suwerenności spornych wysp na Morzu Egejskim”. Teraz jednak prezydent Turcji, czyli – było nie było - wyższa instancja, wprost oskarżył Greków o okupowanie i uzbrojenie zdemilitaryzowanych wysp. Warto przypomnieć, iż zostały one przekazane Grecji na mocy traktatów z 1923 i 1947 roku, pod warunkiem jednak, że nie zostaną uzbrojone.
Jak to jest naprawdę?
Czy Grecy rzeczywiście naruszają postanowienia umów sprzed niemal wieku? W zasadzie tak. Sęk w tym, że wysłali tam wojska w... 1960 roku. Z jakiegoś powodu prezydent Erdogan postanowił jednak akurat teraz podnieść tę kwestię. W jednym z przemówień stwierdził: „Wasze okupowanie wysp nas nie przestraszy. Kiedy nadejdzie czas, godzina, zrobimy to, co konieczne”.
Co prawda jest to groźba bardzo ogólna (coś podobnego lubią robić rosyjscy generałowie, mówiąc o „niewyobrażalnych konsekwencjach”), jednak trudno nie zauważyć, że cała sytuacja wygląda niepokojąco.
Nawiasem mówiąc, nie jest to pierwszy raz, kiedy te dwa kraje stawiają sprawę na ostrzu noża. W 1996 roku Turcja i Grecja omal nie rozpoczęły wojny z powodu jednej z wysepek. Rzecz jasna nie chodziło wówczas o skrawek lądu, ale o fakt, że jego posiadanie wpływa na prawo do eksploatacji podmorskich złóż nafty i gazu.
Co na to Grecy?
W odróżnieniu od krewkich Turków, są oni mniej skłonni do składania pochopnych deklaracji. Oficjalna odpowiedź greckiego MSZ brzmi: „Będziemy informować naszych sojuszników i partnerów o treści prowokacyjnych oświadczeń, aby było jasne, kto narusza na szwank spójność naszego sojuszu w niebezpiecznym okresie”.
Być może w tym przypadku stoicki spokój i niereagowanie na zaczepki okażą się słuszną strategią. No chyba że Grecy naprawdę mają coś za uszami. W końcu jest taki starożytny aforyzm, mówiący, żeby się ich wystrzegać, nawet gdy przynoszą dary.
Tagi: Grecja, Turcja, Morze Egejskie, wyspy, spór, Erdogan