Rejs „Zawiszą Czarnym”. Kiedy moi znajomi dowiedzieli się, że płynę tym słynnym polskim żaglowcem, zbiorowo wyrazili zazdrość. I to niekoniecznie dlatego, że opuszczałam Kraków w najbardziej gorącym okresie, na czas Światowych Dni Młodzieży, które miały być ogólnym Armagedonem. Bo część z nich to harcerze i „Zawisza” to coś w rodzaju legendy. Bo wielu z nich na „Zawiszy” pływało i wciąż wspominają to jak przygodę życia, choć czasami od rejsu minął kawał czasu. Bo wielu z nich o takim rejsie marzyło i dawno temu rozwiązywało konkursy „Latającego Holendra”, żeby się załapać na rejs. Bo wreszcie żaglowce są piękne, majestatyczne i romantyczne.
Fot. Łukasz Miller |
Dzień dobry, kochana załogo!Razem z Łukaszem, kolegą z Tawerny wiedzieliśmy, że podczas tego rejsu nie będziemy spędzać czasu na leżakach, popijając drinki z palemką, tylko będziemy częścią załogi. To znaczy czeka nas sprzątanie, wachty i przygotowywanie posiłków. Ale wiedzieć to jedno a zobaczyć na własne oczy to drugie. Na samym początku te ok. 40 osób zostało podzielonych na cztery wachty, każda z oficerem wachtowym, doświadczonym bardziej lub mniej żeglarzem. Oficerowie dobrali sobie pomocników, tzw. starszych, którzy mieli nas, mówiąc metaforycznie, rozstawiać po kątach i przyznawać kolejne obowiązki tak, żeby osiągnąć cel. Czyli, np. posprzątać tę część pokładu, która tego dnia do nas należy.
Fot. Łukasz Miller |
Doba została zgrabnie podzielona na czterogodzinne odcinki, każda wachta pełniła dyżur tzw. nawigacyjny co 8-12 godzin. Szybko sprawdziliśmy na rozpisce, że dwukrotnie nam wypada tzw. „psia wachta”, czyli od północy do 4 rano, dwukrotnie też mamy całodobowy dyżur w kambuzie, czyli oddajemy się pod dowództwo kuka. Niezależnie od tego, co robimy, od śniadania do południa musimy posprzątać przypadającą na nas akurat część żaglowca. No i w każdej chwili musimy być gotowi na alarm „do żagli”. Wtedy rzucamy wszystko (no, z wyjątkiem steru) i udajemy się do przypisanych nam żagli, stawiając je lub składając według potrzeb dowodzącego.
|
Alarmy „do żagli” podczas rejsu, chociaż wiało stosunkowo niewiele i przeważnie w pysk, rozlegały się z zadziwiającą regularnością. Najczęściej wtedy, kiedy niewyspani i złachani, a jeszcze lepiej niewyspani, złachani i świeżo po prysznicu właśnie przymknęliśmy oczy na kojach. Był taki moment, kiedy po trzech dzwonkach i tradycyjnym „dzień dobry, kochana załogo” nie miałam nawet siły powiedzieć brzydkiego słowa na „k”.
Kotwica „plum”
Przy tym wszystkim, coraz bardziej zmęczeni i niewyspani pewnie prędzej czy później byśmy się pozabijali, gdy nie stała załoga „Zawiszy”. Przyjacielską atmosferę stworzył już na pierwszej zbiórce kapitan, kategorycznie życząc sobie, żeby mówić mu „Misiek”. Wszyscy byli sympatyczni i przyjacielscy, choć czasami przyjaźnią nieco szorstką a nie tą gładką, spod znaku pracownika call center. Mój największy szacunek wzbudziła Ewa, kuk, rządząca w swojej małej kuchni żelazna ręką, mimo ciasnoty przyrządzająca świetne posiłki. Osobiście spodziewałam się raczej spaghetti z chabaniną z puszki, dostałam żurek na żeberkach, karkówkę z grilla a nawet gołąbki. I kompot, najszybciej znikający produkt spożywczy.
Fot. Łukasz Miller |
Dla zainteresowanych kopalnią wiedzy o marynarce i silnikach jest mechanik Rysio (czy wiedzieliście, że „Zawisza” ma silnik z u-boota?) a o atrakcjach portów, do których zawijaliśmy – zastępca kapitana, Kasia. Co jakiś czas, gdy mniej lub bardziej udolnie szarpaliśmy się z żaglami i linami, któryś z członków załogi przemykał jak kometa, od niechcenia sprzedając nam kawałki żeglarskiej wiedzy. Który sznurek to szot od bomkliwra, w którą stronę klarujemy liny, jak zaknagować czy pociągnąć jeszcze parę centymetrów zdawałoby się napiętej do granic możliwości liny.
Fot. Łukasz Miller |
Największe wrażenie wywarł na mnie jednak manewr wykonany na Alandach. W półśnie, o 6 rano, czekając na alarm do manewrów portowych usłyszałam gromkie „przygotować się do zarzucenia kotwicy metodą plum”. „Kotwica – plum!”. Gdy udało mi się w pośpiechu zejść z mojej koi, nie wybijając sobie przy okazji jedynek i nie budząc nikogo po drodze i wydostać wreszcie z kubryku zobaczyłam już „Zawiszę” spokojnie kołyszącego się pośrodku błękitnej zatoki.
Fot. Łukasz Miller |
Gdynia-Visby-Alandy-Ventspils-Hel-Gdynia
W tym sezonie “Zawisza” pływa głównie po Bałtyku i tak też było tym razem. Z jednej strony świetnie, bo od dawna chciałam zobaczyć Visby na Gotlandii, miejsce akcji wielu szwedzkich kryminałów, nigdy też nie byłam na Łotwie. Z drugiej strony Bałtyk, jak ostrzegali mnie bardziej doświadczeni żeglarsko przyjaciele, jest mało przyjazny dla nowicjuszy. Mówiąc wprost – potrafi bujnąć, a wtedy wiadomo…choroba morska. Ten aspekt chyba najbardziej zajmuje wszystkich, bo jak od czasu do czasu w porcie udało mi się złapać zasięg albo Internet, zalewały mnie pytania, czy ja już…tego…za burtę. No więc nie tego, bo Bałtyk zrobił mi tę uprzejmość i przez większość czasu przypominał oliwę lub rtęć, gładki i błyszczący. A wiatr, jeśli już wiał, to był to klasyczny „wmordewind”, więc płynęliśmy głównie na silniku, od czasu do czasu, chyba głównie dla rozrywki załogi, stawiając żagle.
Fot. Monika Frenkiel |
Visby, nasz pierwszy przystanek, to piękne miasteczko, dawne miasto hanzeatyckie. Do dziś pełno tam starych kamiennych murów, wież i ruin, w tym przepiękne ruiny kościoła św. Katarzyny na rynku. Reszta to urocze parterowe domki, urocze – to najodpowiedniejsze słowo – sklepiki z pamiątkami, dużo kwiatów i owiec. Owce właściwie są wszędzie – na kubkach, breloczkach, w formie kłębków niefarbowanej wełny, wyprawionych skór a nawet wełnianych skarpet (jest jakieś 30 stopni i pełne słońce). Kupuję lukrecję i staram się uniknąć głośnej muzyki, huczącej w każdej z licznych knajp.
Fot. Monika Frenkiel |
Następny przystanek to Alandy, wyspy należące do Finlandii, ale cieszące się polityczną autonomią. Małe miasteczko z pięknymi drewnianymi fińskimi domami, dwie duże mariny, morskie miasteczko pełne drewnianych łodzi w różnych stylach, z warsztatem szkutniczym i wyścigami królików (tak, tak).
Fot. Łukasz Miller |
Muzeum morskie i przede wszystkim piękna przyroda. Część załogi wypożycza rowery i zwiedza okoliczne klify, inni przemierzają pieszo szlaki trekkingowe. Rewelacyjne miejsce na sportowe aktywności. Alandy to podobno niecodzienny punkt programu na rejsach Zawiszy ( na tym też nie było ich w programie), więc cieszymy się z niespodzianki i podziwiamy widoki.
Fot. Monika Frenkiel |
Wreszcie ostatni z zagranicznych przystanków – Ventspils czyli Windawa. Łotwa. Kompromis kapitana, bo połowa załogi chciała czegoś do zwiedzania a połowa – po prostu ładnej plaży. Niskie, drewniane domy, ładne, ale wiele z nich zniszczonych. Poza tym olbrzymi port przeładunkowy, piękny zamek kawalerów mieczowych, w którym teraz jest muzeum i wszędzie, dla odmiany po owcach, krowy. Ich figury znajdują się w różnych punktach miasta i urządzamy sobie rywalizację, kto znajdzie więcej. Piwo dobre, plaża z białym piaskiem i sporo aktywności na świeżym powietrzu – Aquapark i Adventure park. To jedyny port podczas naszego pobytu, kiedy to (z nielicznymi wyjątkami w postaci wachty trapowej) możemy spokojnie przespać całą noc.
Fot. Łukasz Miller |
Wiedza niezbędna, czyli jak stawiać żagle i obierać ziemniaki
Nasz rejs był rejsem szkoleniowym. A więc się uczymy (bo w rejsie bierze udział sporo osób o zerowym lub znikomym doświadczeniu żeglarskim) – jak stawiać żagle, że sznurki to nie sznurki tylko szoty, który żagiel jak się nazywa, jak go stawiać i zwijać, jak klarować i do czego służą krawaty (a co najważniejsze – gdzie je umieścić, żeby nam ich nie podprowadziła inna wachta). Jak używać szelek i kamizelek, co znaczą dzwonki a co te cholerne szklanki, które na polecenie kapitana wybija się całą dobę. Co wpisywać do książki rejsu. Jak wpisać pozycję na mapie. Czy wreszcie najważniejsze – jak używać zawiszowej toalety. Bo ta nowoczesna instalacja jest jednocześnie bardzo wrażliwa, a zapchana wymaga interwencji mechaników. A oni tego bardzo nie lubią…W czasie nauki zawsze można zapytać swojego oficera, mając nadzieję, że jego wersja będzie zgodna z wersją np. bosmana, co wcale nie jest takie pewne, bo Zawisza jest pełen silnych osobowości. W efekcie jest nawet grupka, która szuka linijki do zmierzenia, czy buchta wisi dokładnie 9 centymetrów nad pokładem.
Fot. Monika Frenkiel |
Dla niektórych nauka na „Zawiszy” ma bardzo praktyczny aspekt. Znalazło się bowiem paru delikwentów, którzy nigdy w życiu nie obierali ziemniaków czy nie używali szczotki do sedesu. Najbardziej bolesna lekcja to taka, że…na Bałtyku nie ma zasięgu.
Jak przetrwać rejs i nikogo nie zabić
Przed rejsem, jako osoba z reguły lubiąca samotność i ciszę najbardziej bałam się tłumu ludzi zamkniętego na małej przestrzeni, bez możliwości ucieczki. Ale okazało się, że zawsze można znaleźć cichy kącik do samotnego patrzenia na morze. Tak jak czas na kawkę na pokładzie, kąpiel w morzu czy zwykłe leżenie na dechach. Momentów do kontemplacji było sporo, gorzej ze spaniem. Na takim rejsie należy zapomnieć o wielogodzinnym śnie. Jeżeli my śpimy, inni akurat idą na wachtę. Schodzą z wachty. Czekają na wachtę. Grają w karty. Śpiewają, śmieją się, HAŁASUJĄ w tym samym kubryku, w którym masz swoąa szafę i koję.
Fot. Łukasz Miller |
Śpimy wszyscy razem. Wdrapanie się na koję wymaga uwagi, podobnie jak obracania się z boku na bok czy wstawanie tak, żeby nie walnąć głową o sufit. Jeszcze trudniejsze jest wstawanie po ciemku, na przykład do łazienki i złażenie z trzeciego piętra, nie nadeptując na nikogo i nie tłukąc sobie kości ogonowej. Zapomnijcie o spaniu w piżamce, przynajmniej nie zawsze. Kompletnie rozregulowałam sobie cykl dobowy mycia zębów (po posiłku? Przed spaniem? A jeśli kładę się spać o 4 rano i wszyscy śpią?), straciłam też rachubę ile czasu już noszę daną sztukę odzieży. No i osobna dyscyplina to branie prysznica – buja, jedną ręką trzymasz kurek wysoko nad głową, drugą słuchawkę, trzecią się mydlisz a czwartą przytrzymujesz dla złapania równowagi… Po wszystkim jest się bardziej spoconym niż przed.
Fot. Łukasz Miller |
To wszystko to jednak drobiazgi, zaliczane jednak ogólnie do „przygody na Zawiszy”. Najtrudniejsze to stosunki międzyludzkie. Oficerowie bywają różni, lepsi i gorsi, tak samo jak starsi wachty. 9 dni na morzu, tylko w swoim towarzystwie szybko obnaża słabości, kompleksy, uprzedzenia, wreszcie braki w doświadczeniu, nie tylko tym żeglarskim, ale nawet ogólnym, na przykład w zarządzaniu grupą. Na tarcia są dwie metody – buddyjski spokój albo zaciskanie zębów, bo drobne podniesienie głosu może skończyć się karczemną awanturą. Dlatego po 9 dniach mimo wszystko już oddychamy z ulgą.
Fot. Łukasz Miller |
Pod żaglami Zawiszy życie płynie jak w bajce…
Na pewno była to przygoda. Niemiłych rzeczy nie będziemy pamiętać albo wyciągniemy z nich nauczkę na przyszłość. A ja na pewno będę pamiętać nieskończone kolory morza i smak kawy z widokiem na wschodzące słońce.
Fot. Łukasz Miller |