Przedstawiamy pierwszą część artykułu naszego współpracownika o żeglowaniu w rejonie Wysp Kanaryjskich. Ponieważ autor, doświadczony żeglarz, kapitan jachtowy, zawarł w tym tekście wiele cennych pod względem nawigacyjnym, a także stricte turystycznym uwag, to umieszczamy go w dziale "Poradniki". Uważamy, że może być przydatny tym wszystkim, którzy wybierają się aby żeglować "na Kanarach".
Teneryfa
|
Zacznijmy krótką informacją o dojeździe, a raczej dolocie na miejsce. Bilet lotniczy na Teneryfę (z przesiadką w Hiszpanii) to wydatek około 1200 do 1400 zł. Problem w tym, że nasz wspaniały narodowy przewoźnik wdał się w tajemniczą spółkę o nazwie "Star Alliance", co powoduje, że kupując przelot w cudownych PLL LOT, w takiej Barcelonie musimy czekać na dalszy lot linią, która też do tej grupy należy, a to czasem powoduje wielogodzinną przerwę w podróży. Niektórzy decydują się więc już w Warszawie na połączenie z założonym noclegiem w Barcelonie, co pozwala przynajmniej zwiedzić to piękne miasto, ale z drugiej strony teoretycznie zwiększa koszty całego przedsięwzięcia. Teoretycznie, bo okazuje się, że skorelowanie przelotu z odbiorem jachtu nie jest takie łatwe i często czeka nas po prostu nocleg w hotelu na Teneryfie, co w połączeniu z długim oczekiwaniem w Barcelonie, może dla niektórych okazać się po prostu mniej wygodne, a niewiele tańsze.
Barcelona
|
Kolejną i do tego dużo tańszą opcją transportową jest znalezienie wolnych miejsc na bezpośrednim locie czarterowym z Polski. Problemem, który może się tu pojawić jest przesunięcie przelotu przez organizatora, na przykład o dobę. Możemy wtedy być zmuszeni albo do wykupienia noclegu na miejscu, albo do skrócenia już niestety opłaconego czarteru, a czasem do obu tych czynności jednocześnie, zwłaszcza gdy organizator przelotu z „przyczyn wyższych” po prostu przesunął turnus. Dnia pływania żal zawsze, ale wykupienie przymusowego noclegu nie uderzy nas zbytnio po kieszeni - lecimy przecież o trzysta do pięciuset złotych taniej.
Nie sprawdzałem natomiast możliwości transportu łączonego z wylotem spoza Polski - czyli dojazd na przykład do Berlina i tam przesiadka w samolot. Być może uda mi się kiedyś uzupełnić tę lukę w wiedzy.
Ponad chmurami na Teneryfie
|
Mniej turystyczna Teneryfa
|
Wracamy do informacji żeglarskich. Na jednej z brytyjskich stron znalazłem takie ciekawe zaproszenie do żeglugi po Kanarach - „Wyspy Kanaryjskie są ekstremalnie trudnym akwenem żeglarskim zalecanym tylko dla doświadczonych żeglarzy. Z powodu wiatrów tunelowych występujących pomiędzy wyspami oraz tworzonych przez nie zmiennych stref przyspieszenia wiatru, decyzje o przelotach pomiędzy poszczególnymi wyspami powinny być dobrze przemyślane. Pamiętajcie, to nie Morze Śródziemne, to otwarty Ocean Atlantycki" - brzmi to niemal histerycznie, nieprawdaż? Niestety w dużym stopniu jest to fakt.
Jachty, którymi przemieszczamy się po Kanarach, to te same jednostki, które możemy wyczarterować na Śródziemnym i to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Wiele firm przerzuca swoje jachty na wyspy w okresie jesienno-zimowym. Gdy nad Mediteranem wieje już chłodem, tu zaczyna się najlepszy czas na żeglowanie. Czyli mamy złoty sposób na sezon przez okrągły rok.
Lecz nie wszystkie jednostki radzące sobie doskonale w rejsach śródziemnomorskich, dadzą nam ten sam komfort i bezpieczeństwo na atlantyckiej fali. Oczywiście, tak jak wszędzie, możemy odbyć kilka miłych rejsów „hotelem” po wyspach i ironicznie pytać - to gdzie ten wiatr i „biała woda”? Tyle że jak się już spotka „ten wiatr”, przestaje być wesoło. Tutaj naprawdę warto przy wyborze jachtu na pierwszym miejscu postawić jego dzielność morską oraz wszelkie wyposażenie umożliwiające załodze pracę w ciężkich warunkach pogodowych, a na dalszy plan sprowadzić wielkość parkietu tanecznego w mesie, czy ilość pryszniców z ciepłą wodą.
Skąd to wszystko? Przeważające wiatry w tym regionie to wiatry z ćwiartek północnych, z dominującym wiatrem północno-wschodnim, wiejącym prawie dokładnie wzdłuż głównych wysp archipelagu. Mocno upraszczając, duże wyniesienie nad poziom morza, mimo pozornie dużych odległości między wyspami powoduje zjawisko tunelowania wiatru i powstawanie osławionych stref akceleracji. Przyspieszenie wiatru w tych strefach sięga od 10% do nawet 40% w stosunku do wiatru pierwotnego, przy specyficznych warunkach pogodowych, w niektórych strefach. Rządzi prosta zasada - czym silniejszy wiatr wyjściowy, tym większy przyrost prędkości w strefie, oczywiście przy założeniu „właściwego” kierunku wiatru. Odchyły od „jedynie słusznego” kierunku NE powodują przemieszczanie się stref wewnątrz przestrzeni pomiędzy wyspami. Zmiany szerokości oraz zasięg poszczególnych stref mają wpływ na akcelerację, ale na szczęście zwykle ją zmniejszają.
Ogólne wyobrażenie graficzne przebiegu i zasięgu stref jest widoczne na zamieszczonym rysunku. Warto zwrócić uwagę na fakt, że wypływając z okolic "Santa Cruz de Tenerife" w kierunku "Gomery" lub "El Hiero", poruszamy się wzdłuż strefy, dlatego długi powrót na „w morde windzie” jest niemal pewny, warto zatem planować przeloty uważnie i z prognozą w ręku. Chyba że, tak jak nam, trafi się dwudniowa zapowiedziana miła zmiana kierunku wiatru na południowy.
Miejscowi wyjadacze mają jedną radę dla żeglarzy - widzisz przed dziobem biało – zrzuć żagle i odpal silnik, albo przynajmniej zarefuj się porządnie i też odpal silnik, aby chodził na luzie, gdy coś się zdarzy, będzie jak znalazł. Dla płynących nocą rada jest inna – jeśli koniecznie musisz płynąć, to uważne przeczytaj prognozę, wystaw dobre „ oko” i miej zapas papierowych torebek, albo od razu idź na silniku i wydaj torebki.
Teraz trochę o marinach. Nasz rejs był częściowo wahadłowy, więc udało się odwiedzić tylko cztery, za to dwie z nich kilkakrotnie. Miało być pięć, lecz marina "Los Cristianos", położona niedaleko najpiękniejszej plaży w południowej części Teneryfy jest dostępna tylko dla rezydentów i w ogóle nie przyjmuje jachtów z zewnątrz.
"Puerto Deportivo de Radazul" - czyli nasz port macierzysty. Położony kilkanaście kilometrów na południe od Santa Cruz, wbrew długiej dumnej nazwie jest, na pierwszy rzut oka, małym ciasnym porcikiem z monstrualnym falochronem i bardzo ciasnym, nie najłatwiejszym wejściem. Niestety drugie spojrzenie też niczego nie zmienia - marina przypomina trochę bunkier, ewentualnie fortyfikację obronną i nie ma za grosz wakacyjnego klimatu - nie licząc trzech sympatycznych restauracyjek. Falochron, jak okazuje się po zaprzyjaźnieniu z obsługą naszej czarterowni, mimo potężnego wyglądu, nie zapewnia wcale stuprocentowego bezpieczeństwa. Bywają sztormy potrafiące spowodować duże straty wewnątrz portu i nawet bardzo sprytnie ułożone główki nie chronią wtedy przed wchodzącą falą.
Wejście do Radazul
|
Opancerzona marina Radazul
|
Kolejna rada - poćwiczyć parkowanie dużym jachtem bez steru strumieniowego. Duża część tutejszych jachtów nie posiada takich burżuazyjnych wodotrysków, podobno dlatego, że za delikatne są na oceaniczne warunki, a ich częste naprawy niemało kosztują - zwykle trzeba slipować jacht. W połączeniu z ciasnotą w porcie, manewrowanie czternastometrową jednostką może nastręczyć dużo trudności nieprzyzwyczajonemu sternikowi, szczególnie przy silniejszym wietrze. O wjechanie w cudzy „mooring” jest tu naprawdę nietrudno, a w takim wypadku załoga wisząca na pagajach, bosakach i biegająca panicznie z odbijaczami, w żaden sposób nie wygląda korzystnie.
Jeżeli jesteśmy w "Radazul" tylko przelotem, nie wchodzimy głęboko, tylko parkujemy "longside" przy krótkiej kei tranzytowej, praktycznie tuż za prawą główką, naprzeciwko kapitanatu i stacji benzynowej. Niestety miejsca jest mało, dosłownie na dwa większe jachty, więc możemy być zmuszeni poszukać miejsca gdzie indziej. Jeżeli odwiedzamy ten port w środku tygodnia jest duża szansa, że będzie możliwość postoju przy kei firmy czarterowej - po lewej stronie za kapitanatem. Dużą zaletą postoju w tym miejscu jest bliskość położonych obok kapitanatu łazienek, wadą utrudnione manewrowanie, jeżeli wskażą nam miejsce „pod ścianą” przy wewnętrznej części nabrzeża.
Od wtorku do piątku zwykle kilka miejsc jest wolnych i nie ma problemu z dogadaniem się z obsługą. W weekend też zresztą nie zawsze wszystkie jachty wracają na wymianę załóg, więc zapytać zawsze warto, tylko znaleźć ową obsługę trzeba. Jeżeli nie ma nikogo w pobliżu, a kapitanat jest zamknięty, kierujcie się do środkowej restauracji – tam pracownicy zwykle przesiadują w wolnych chwilach, a biuro mają naprzeciwko.
Marina San Miguel
|
Jeżeli brak luksusowych miejscówek, idziemy w głąb, by stanąć przy pierwszej poprzecznej odlądowej kei wyposażonej w Y-bomy. Tu też źle nie jest - trochę bliżej do zabudowań i tuż przy klimatycznej małej tawernie. Z łazienkami zero problemu, są blisko i są też płatne pralki, oraz płatny internet na zautomatyzowanych jak lodówki z colą stanowiskach komputerowych.
Marina znajduje się w odległości około dziesięciu minut taksówką od południowego portu lotniczego, więc co parę minut mamy okazję oglądać i niestety słyszeć nadlatujące samoloty. Pobliska miejscowość to w trzech czwartych wielki kompleks hotelowy, za to z polami golfowymi, które jak wiadomo są żeglarzom absolutnie niezbędne do życia. Za to do zupełnie niepotrzebnego mieszkańcom hoteli dużego marketu jest z mariny jakieś trzydzieści minut piechotą (na drugi koniec miejscowości), wracając więc z dużymi zakupami trzeba dodatkowo wydać na taksówkę - mimo wszystko i tak wychodzi taniej niż płacenie rozbójniczego myta w małych przyhotelowych sklepach.
Pozytywną ciekawostką jest fakt, że kilka kilometrów na północ, przed San Miguel, znajduje się zatoczka, która z racji swojego specyficznego ukształtowania, uważana jest za jedno z najlepszych miejsc do uprawiania windsurfingu. Dla żądnych wrażeń i zasobnych w gotówkę, jest też możliwość wykupienia w kapitanacie miejsc na podmorską wycieczkę stacjonującą w marinie turystyczną łodzią podwodną.
Przy okazji jeszcze jedna przydatna informacja. Procedura zgłoszenia w porcie jest standardowa - zgłaszamy wejście przez radio, kapitanat lub biuro mariny potwierdza, po podejściu udajemy się z papierami jachtu i paszportami załogi do rzeczonego kapitanatu. Tylko to w małych portach wcale nie działa… to znaczy troszkę działa, zwykle tak do szesnastej. Później w takich portach urzędnicy zamykają kapitanaty i na warcie pozostają panowie stróże wyposażeni w ręczne radyjka. Niezbyt zwracają uwagę na to co w nich słabo skrzeczy, a do tego jeszcze często po angielsku, czyli w języku, który bardzo kiepsko, o ile w ogóle znają. Tak więc, po zdarciu sobie gardła w celu zachowania procedur, po prostu wchodzimy i parkujemy na czuja, w wybranym miejscu. Jest szansa, że po kilkunastu minutach podejdzie pan “marinero” i poinformuje nas w narzeczu portowym (język mieszany - angielsko-niemiecko-hiszpański), żebyśmy rano pokazali się w kapitanacie.
W San Miguel cumowaliśmy kilkakrotnie, trochę jakby z musu - do wyboru w okolicy było tylko Las Galletas – port rybacki oddalony o parę milek na południe, w którym dla jachtów, według wszelkich dostępnych informacji pisanych, dostępne było tylko kotwicowisko. Oczywiście dopiero pod koniec rejsu doszła nas wieść przekazywana z ust do ust, że w Las Galletas powstała rok lub dwa lata wcześniej całkiem sympatyczna marina. Dla nas było już za późno na jej odwiedzenie - więc opisem nie mogę służyć, tym niemniej informuję, że widać ją ładnie na zdjęciach satelitarnych w Google maps i prezentuje się ciekawie.