TYP: a1

Relacja z rejsu - Grecja 2021

czwartek, 5 sierpnia 2021
Jurek Cygler

12/06, sobota 

Dzień pierwszy. Grecja powraca we wspomnieniach każdego żeglarza który tam był. A jak są wspomnienia, są też powroty. My wracamy po raz kolejny, choć dla niektórych to pierwsza wprawa, również na morze. Pomysł dał niejaki Maciek K., typ z Wrocławia, facet jednak zmienił zdanie i pozostał w kraju. Ze skompletowaniem załogi nie było problemu, chętnych było więcej niż miejsc. Przygotowania szybkie, komplikowane przez gasnącą pandemię. Więcej papierów, obostrzeń, ale i kłopotów. Mamy startować z Modlina. Problemy pojawiły się już na lotnisku. Żeby wjechać do Grecji, należy zrobić specjalną covidową odprawę  w necie. Na dobę przed odprawą przysyłają na maila kod który należy okazać przy wylocie i na lotnisku w Atenach, oprócz paszportu covidowego. ID w tej sytuacji jest naprawdę nieistotny. Śliwa ma kod  na poczcie elektronicznej. Ma ich zresztą kilka, naprawdę drobnym problemem jest tylko to, że nie zna ich nazw. Nie mówiąc o hasłach. Drobny problem, powoli przeistacza się w problem poważny. Nie jest jedyny. Jakiś gostek obok indyczy się, że nie chcą go wpuścić do samolotu, ma przecież bilet. To że nie jest szczepiony, nie ma paszportu covidowego nie powinno mieć przecież znaczenia – prawdziwy płaskoziemiec. Jednak szczepienie ma znaczenie. Śliwa godzi się z porażką. Zdesperowany wzywa pomoc z Pozezdrza, szwagier ma po niego przyjechać. Za zadanie ma założyć nową pocztę, hasło sadzą w kominie zapisać. Reszta leci spokojnie do Aten. Choć skipper nie może znaleźć swojej karty pokładowej. Ta w telefonie nie styka. Jak karta się znajduje, pani z obsługi odpraw oświadcza, że jednak telefon wystarczy. Potem spokojny lot do Aten. Przy wjeździe jedynym dokumentem jest paszport covidowy. Tutaj również żaden ID nikogo nie interesuje. Na lotnisku ze względu na zarazę mamy mieć dwa auta, dostajemy jedno, ale naprawdę duże. Startujemy. Problem z tym że kierowca nie ma pojęcia gdzie nas zawieźć. Ale w porównaniu do tego co było na lotnisku, nie jest to duży kłopot. Dojeżdżamy do mariny Kosmas, pod samą keję z naszym jachtem. Bavaria 46 cruiser z 2016, całkiem sympatyczna łódka. Odprawa naprawdę szybka, po łebkach. Pojawia się właściciel lokalnego sklepu ( w okolicy mariny nie ma żadnego ), zabiera II wachtę do swojego interesu na zakupy. Knajpy też w okolicy nie uświadczysz. Są za to czyste klopy, w Grecji rzadkość. Marina powstała na konto olimpiady, która się odbyła wiele lat temu. Poza samą mariną są tylko szkielety infrastruktury. Znając Greków, w papierach wszystko dawno już zapewne wybudowano. I na pewno kilka razy wyremontowano. Wszystko za pieniądze z UE. Jakiejś reminiscencje z naszym krajem nasuwają się samoczynnie. Dzwoni Śliwa z ojczyzny. Już załatwił nową pocztę elektroniczną, kupił nowy, na pewno lepszy bilet na jutro, do Aten. Hasło miał zanotować, ale gdzie, to już jego problem. Całość wydarzeń potwierdza znany ogólnie fakt iż największe morskie dramaty rozgrywają się na lotniskach. Dzień chyli się do końca, jemy sympatyczną kolację w kokpicie. Jest bardzo gorąco, choć wcześniej omsknęliśmy się o burzę. Na Mazurach leje. Jest jednak sprawiedliwość na tym świecie.    

Postój: Agios Kosmas Marina, Ateny 

13/06, niedziela

Poranek upalny, każdy śpi ile chce. Musimy poczekać, żeby uzupełnić braki w załodze. Choć są też głosy że w siedmioro to trochę luźniej… Część idzie na piechotę do jedynego lokalnego sklepiku na stacji benzynowej. Kupują cały zapas chałki i szczoteczkę do zębów dla Bożeny. Nic więcej tutaj nie ma. Reszta poszła na lokalną plażę. Upał coraz większy, wiatr słabiutki, prawie w ogóle nie chłodzi. W kraju 12 C i leje. Trudno, niektórzy muszą mieć gorzej. O 14 -ej pojawia się Śliwa. Dokładnie w tym momencie rzucamy cumy i odpływamy. Przedtem wywaliliśmy śmieci, uzupełniliśmy wodę. Początkowo płyniemy na silniku pod wiatr 10 – 11 kn., jak zawsze biednemu wieje w mordę. Obok przylądka Sounion stajemy na kotwicy, wszyscy wskakują do wody. Chwila orzeźwienia i na żaglach kierujemy się na północny brzeg Kei, do zatoki Orgias. Niektórzy nazwę interpretują w różny, najczęściej sprośny sposób. Idziemy baksztagiem, wiatr łagodny, 2 B. Bardzo ciepło. Żegluga jak na Mazurach, fala niewielka, jacht stabilny, robimy 5 kn. Bajka ! Klimatu dopełniają sympatyczne drinki. Przed Keą bajkowy zachód słońca, choć jest nieco chmurek na zachodzie, co niekoniecznie wróży dobrą pogodę na jutro. Wg. prognoz wiać ma słabo z SW, a od rana 20 kn z N. o 22-iej rzucamy kotwicę na południowym brzegu zatoki. Obok nas stoi tylko jeden jacht, ale za to bez światła kotwicznego. Noc trochę chłodna, słychać cykady. Ładne gwiazdy na niebie. Niektórzy idą spać do kabin, dwie osoby zalegają w kokpicie. 

Postój: 370 40’ 638’’ N, 240 21’ 013’’ E

14/06, poniedziałek

Prognoza pogody nie do końca się sprawdziła. To co miało wiać od 6-ej, zaczęło wiać od 1-ej w nocy. 24 kn z morza w stronę zatoki. Śpiący w kokpicie pouciekali do kabury, rzucało tak że mogli powypadać za burtę. Do tego zaczęło padać. O tym w prognozach nie było ani słowa. Łódką miotało w każdą stronę, kotwica orała dno, przepłynęliśmy na niej do rana jakieś 50 metrów. Ale wszystko było pod kontrolą, w każdej chwili można było odpalić motor i odpłynąć od brzegu. Staliśmy od niego w bezpiecznej odległości, na 9 m., mieliśmy 30 m. łańcucha. Rano nadal padało. Plany były takie, że jak zerwie się wiatr ok. 6-ej, to od razu wypływamy. O 6-ej zerwali się tylko ci z problemem z prostatą. Nastąpiła korekta. Nie ma co się spieszyć, szczególnie że jesteśmy na skraju chmury deszczowej. Podnosimy kotwicę po śniadaniu, stawiamy szmaty. Idziemy baksztagiem, wiatr dosyć szybko spada  do 12-15 kn. Ale z uwagi iż wieje w dupę, wystarczy. Jest rześko, temp. 20 C. Ale wieje w tyłek, idzie wytrzymać. Czasem pada leki deszcz, czasem nieco się wypogadza. Po wczorajszym tropiku ani śladu. Dla spalonych słońcem może i trochę lepiej. Płyniemy spokojnie, wiatr nadal wieje 12 – 14 kn, styka. Coś jemy, sączymy delikatne drinki. Ok. 15-ej dopływamy do portu w Ermoupolis na Siros. Miejsca w bród, ruch w temacie żagli jeszcze niewielki. Przepiękne, klimatyczne miasteczko, domy schodzące z okolicznych wzgórz ku zatoce w której jest port z mariną. Jak na grecki poziom dobrze wyposażoną. Na keji prąd i woda. Niebywałe. Małe domki, wąskie uliczki, spokojny klimat. Gdyby jeszcze nie warczące motocykle i auta na promenadzie byłby istny raj. Robimy uzupełniające zakupy. Potem na piechotę w górę miasteczka. Coś zobaczyć i przy okazji zeżreć. Przeciskamy się wąskimi uliczkami, docieramy do uroczej knajpki z widokiem na zatokę Ormos Bania. Tutaj zżeramy wspaniałą jagnięcinę poprzedzoną grecką sałatką. Do tego dobre wino. Część z nas zażywa kąpieli w morzu, poniżej knajpy jest zejście na plażę. Potem lekka włóczęga po starym mieście i powrót na jacht. Tutaj kawa na kawiarnianym stoliku tuż za rufą naszego jachtu. Na koniec sympatyczny wieczór w kokpicie. To dopiero trzeci wieczór na rejsie. Nurtuje nas lekko  w zasadzie tylko jeden problem, nasze wątroby nie są ze stali nierdzewnej… 

Postój: 370 26’ 555’’ N, 240 56’ 696’’ E

15/06, wtorek 

O 08.30 wyruszamy. Płyniemy w poprzek mapy, prosto na wschód. Śniadanie na jachcie, wieje przyjemny, ciepły wiatr z N. Początkowo 12-15 kn., potem powolutku coraz silniej. Płyniemy półwiatrem, mamy zamiar dotrzeć do Rinii na postój kąpielowy. Pojawiają się pierwsze delfiny w trakcie tego rejsu. Stado liczy 2 sztuki, ale i tak wzbudzają euforię. Po południu stajemy na kotwicy w South Bay. W zatoce ze 2 żaglówki, kilka jachtów motorowych. Są nawet ryby i to w wymiarze gastronomicznym. Co prawda dominuje wymiar ten skromniejszy, akwariowy, większe szybko uciekają. Tadzik chwyta kilka rybek mających wymiar patelni. Jurek Cygler topi fragment wędki, potem siatkę na ryby. Których zresztą i tak już odpłynęły. Sprzęty zostają wyłowione. Po zjedzeniu obiadu ruszamy poprzez cieśninę pomiędzy Delos a Mykonos na tą ostatnią. Idziemy na silniku, wiatr jak zwykle tutaj w mordę, ale już 26 kn. Żeby zacumować w porcie należy wysłać SMS-a z prośbą o pozytywne rozpatrzenie podania. Myśmy taką wiadomość wysłali, ale odpowiedź nie nadeszła. Wchodzimy do mariny, w zasadzie jedynej na wyspie. Są dwa pirsy, na jednym z nich macha do nas facet. Ale nie jest to gest zaproszenia, każe nam odpłynąć. Port jest pełen, miejsca wolne też są już zarezerwowane. Każe pisać SMS-a. Nie ma znaczenia, że już napisaliśmy. Miejsca będą jutro. Tyle że jutro nas tu już nie będzie. Stawiamy tylko foka i jedziemy z powrotem na południe. Wybór pada na Ormos Ornos. W zatoce sporo konstrukcji pływających. Są też mooringi, niektóre podpisane. Podpływamy blisko plaży chwytamy jedną z bojek. Plany na wieczór są zróżnicowane. Niektórzy chcą płynąć do knajpy, Stasiek i Wacek chcą pozostać na jachcie. Tadzik w tym czasie obserwuje dziwne zjawisko. Nasz jacht wraz z mooringiem dziarsko odpływa w ocean. Porzucamy mooring, stajemy na kotwicy. Sześć osób pontonem płynie do lokalnej knajpki. Stasiek i Wacek zaczynają toczyć walkę z jakimiś gostkami którzy mają pretensje za odholowanie mooringu. Każą też kotwiczyć w innym miejscu. Krzyczą że wezwą policję. Policja rzeczywiście przepływa obok, machają przyjaźnie łapkami. Kończy się na 200 Euro odstępnego. Wieczór w kokpicie, nieco zakrapiany. Jutro dalej na południe. 

Postój: 370, 25’ 280’’ N, 250 17’ 402’’ E

16/06, środa

Rano przenosimy się do zatoczki położonej nieco bardziej dystalnie od naszego postoju nocnego. Tutaj jest czystsza woda, mało jachtów. Kąpiel, potem stawiamy żagle i kurs na południe. Śniadanie jemy w drodze. Wieje w dupę, ale niezbyt silnie. 8 kn, i to tylko chwilowo. Potem słabnie. Upał za to rośnie. Po południu temperatura dochodzi do 28 C w cieniu. Wiatr chwilowo wzrasta do 12 kn, potem wchodzimy w cień Naxos. Odpalamy motor, część drogi płyniemy jeszcze nie opuszczając żagli mając nadzieję iż jeszcze się przydadzą. Potem wiatr spada praktycznie do zera. I znów pojawia się wilcze stado delfinów. Tak jak poprzedniego dnia są dwie sztuki. Przed cumowaniem stajemy po lewej stronie zatoki Katapola na Amorgos. Tutaj kąpiel. Cumujemy w miasteczku o tej samej nazwie co zatoka. Jemy przygotowany wcześniej obiad. Po zeżarciu posiłku zwiedzamy miejscowość. Niektórzy zaczynają i poprzestają na knajpkach których jest tutaj dosyć sporo. Poza żeglarzami, którzy są w zdecydowanej większości w wieku senioralnym, nie ma nikogo. Miasteczko śpi. Jest cicho, schludnie, czuć prawdziwą Grecję. Opłacamy postój, chcą od nas całe 7,90 Euro. Suma porażająca. Nawet za prąd i wodę jak jurto doliczą, będzie jakoś śmiesznie tanio. U nas pobyt na byle mazurskiej bindudze kosztuje kilkakrotnie więcej. Jednak można tanio i dobrze. Wieczorem spokojne posiedzenie w kokpicie. Wacek zamówił na jutro świeżą rybę, dostawa na 8-ą rano. Potem wywalimy śmieci i przeniesiemy się na śniadanie połączone z kąpielą na zachodni brzeg wyspy. 

Postój: 360 49’ 634’’ N, 250 51’ 792 E17

17/06, czwartek

Poranek upalny. Po zamówionej rybie ani śladu, lokalny sklepikarz ma jedną, zamrożoną, ale dla siebie. Pobierają od nas jeszcze 15 euro za media, wywalamy śmieci, tankujemy wodę i płyniemy 5 Nm na zachodni brzeg wyspy na śniadanie i kąpiel. Stajemy na kotwicy w zatoce Kolotavitissa. Zatoczka urocza, zamknięta od pełnego morza wąską szyjką, dno piaszczyste. Uroku dodają łódki rybaków. Pomalowane, drobne, trudno je nazwać kutrami. Nie wiadomo czy coś łapią, ruchu na nich niewielki. Ale koloryt tej zatoczki z pływadełkami rybołowców niesamowity. Kąpiel, śniadanie i ruszamy w drogę. Trochę wieje z prawej burty, max. 8 kn, ale stawiamy żagle. Jak tylko żagle podniesione – nastaje flauta. Biednemu wiatr zawsze w oczy, choć cisza w tym przypadku jest czymś jeszcze gorszym. Chwilę płyniemy na silniku i łopoczących żaglach, potem szmaty idą w dół, będą przeszkadzać. Upał niemiłosierny, w południe temperatura w cieniu dochodzi do 30C. W kraju też podobna ciepłota, ale tutaj tak ma już być codziennie. Monotonię silnika przerywa pojawienie się delfinów. Są teraz aż 4 sztuki. To chyba połączone stada z dwóch poprzednich dni. Aż strach pomyśleć, ile możemy zobaczyć w następnych dniach. Po południu wpływamy na motorze w calderę Santorini. Wyspa jedyna w swoim rodzaju, jeśli ktoś jej nie widział, na pewno zna ją z licznych fotek i filmów. Niektórzy są już tutaj po raz kolejny, inni po raz pierwszy. Wypływamy z jej południowej cieśniny, kierujemy się w stronę Vlychady. Próbowaliśmy wywołać marinę przez VHF, bez efektu. Wejście otacza zatopiony stary falochron, jak zwykle nieoznaczony. Boje występują tutaj tylko w locji i na mapach. Tak było wiele lat temu i chyba już zostanie. U wejścia bosman drze na nas ryja w tonacji podobnej do typa z Mykonos. Nie ma dla nas miejsca, głębokość zbyt mała. Choć dno stanowi muł, jakoś byśmy weszli. Kierujemy się na północ, staniemy po wschodniej stronie wyspy, w Monolithos. M`iejsce to w zasadzie dwa nieukończone falochrony, miała być marina. Locja z przed kilku lat twierdzi, iż marina ma powstać lada cień, podaje nawet jej plan. Wspomina też o dużych pieniądzach na to przeznaczonych. Mariny nie ma, pieniędzy zapewne tym bardziej. Grecy potrafią. Po drodze małe starcie ze skuterem wodnym, wychodzimy z niego zwycięsko. Kilkanaście minut po 18-ej docieramy na miejsce. Na kotwicy stoi jakiś jacht, my kotwiczymy obok. Nieopodal mały  porcik dla małych jednostek, ładna plaża z barem osłoniętym tamaryszkami. Kilka osób udaje się pontonem na kolację do wzmiankowanej tawerny, część pozostaje na jachcie. Wieczór tradycyjnie w kokpicie, zachodzi niemiłosiernie palące słońce. Niektórzy kąpią się w oceanie, wszyscy popijamy uzo. Dno dobrze trzyma kotwicę, bardzo powoli opada w kierunku otwartego morza, noc powinna być OK. Na jutro zamówiliśmy dwa autka, objedziemy nimi wyspę. Ale to dopiero jutro.

Postój: 360 24’ 605’’ N, 250 29’ 209’’ E

18/06, czwartek

Auta mają być podstawione o 10-ej i tak się dzieje. Stasiek pozostaje na jachcie, reszta rusza na wycieczkę. Pierwszy cel to muzeum starożytności. Znajduje się na południowo-zachodnim krańcu wyspy. Wiedzie do niego kręta droga, ostro pod górkę. Auto jedzie na zakrętach na I biegu, inaczej staje. Muzeum to pozostałości po osadzie z okresu od III wieku przed naszą erą, a najmłodszy zabytek to kościółek z VIII w n.e. Przeplatają się budowle Greckie i Rzymskie. Jest nawet sztab rzymskiej marynarki wojennej na rejon Morza Egejskiego z okresu I w. n.e. Poza tym jest to piękny punkt widokowy na południe od wyspy. Tędy podchodzą samoloty do lądowania, są poniżej nas. Widzimy je z góry. Potem lekka korekta planów, jedziemy na Red Bitch. Nieco błądząc po drodze. Oznakowanie dróg praktycznie nie istnieje. Poza tym drogi bardzo wąskie, zastawione autami. Docieramy. Plaża specyficzna. Pionowe klify z wszystkimi odcieniami czerwieni, ciepła woda i słońce. Potem znów w drogę. Teraz Thira, główne miasto wyspy. Auta pozostawiamy na parkingu przed wjazdem do miasta. Zaliczamy pierwszą z brzegu knajpę z widokiem na widok. Ludzi mało, jeszcze nie sezon, a i wirus swoje zrobił. Potem łazikujemy po miasteczku w podgrupach. Przed 19-ą wyjeżdżamy do Oli, na zachód słońca. Tutaj trochę więcej narodu. Zachód jak zwykle bajkowy. Kiedy słońce kończy swoją dzienną wędrówkę tłum tradycyjnie bije brawo. Wracamy na okręt po 22-ej. Tutaj składamy życzenia dla solenizanta, Wacka. Impreza będzie jutro na Milos.

Postój j.w.

19/06, piątek

Podnosimy kotwicę kilkanaście minut po 6-ej. Czeka nas 70 Nm na motorze. Wiatr ma być słaby i do tego w mordę. Z każdym dniem jest coraz upalniej. Powiew wiatru własnego nieco chłodzi, ale temperatura też robi swoje. Po 9-ej znika prąd. Wywaliło bezpieczniki, nie wiemy dlaczego. Daje się włączyć tylko jeden, ale dzięki niemu wszystko wraca do normy. Z wyjątkiem radia VHF. Co prawda próby nawiązania przez nie jakiegokolwiek kontaktu z portami nie dały do tej pory żadnego efektu. Poza tym zaczął szwankować autopilot. Potrafi zeżreć cały prąd, pomimo pracującego silnika. Sterować można zresztą ręcznie. Po południu postój kąpielowy w jednej z uroczych marmurowych zatoczek na zachodnim brzegu Milos. Kąpiel, fotki i ruszamy dalej. To dalej trwa bardzo krótko bo jacht włazi na skalną półkę. Próby ruszenia do tyłu nic nie dają. Jest jednak śladowa reakcja na ster strumieniowy. To oznacza, iż siedzimy piętą kila na skale, nie jesteśmy w żaden sposób zakleszczeni. Skipper schodzi pod wodę, obraz jest taki jak przypuszczaliśmy. Wywozimy kotwicę pontonem. Stasiek z Jurkiem Skupińskim biorą żelastwo na ponton. Jurek nie widział jeszcze takiej akcji, myśli iż kotwica ma zwiększyć masę pontonu i przy pomocy silnika 2,3 km tymże pontonem zerwiemy jacht z mielizny. Pierwsza próba nic nie daje. Dajemy dłuższy łańcuch, wszyscy na lewą burtę w ok. dziobu plus wychylony na lewą stronę bom z jednym z załogantów i schodzimy z miela. Jacht rusza do przodu, kotwica wyskakuje spod kamienia i bez start własnych płyniemy dalej. O zachodzie słońca dopływamy do Port Adhamas. Jest sporo wolnego miejsca na keji. Cumujemy. Na miejscu prąd i woda. Szybkie zakupy, wywalamy śmieci. Stasiek za postój z mediami płaci całe 12,9 Euro. Jak się okazuje, jacht wypożyczony od greckiej firmy ma inną taryfę niż pozostałe jednostki. W tej drastycznej sytuacji nie mamy nic naprzeciw. Potem wczorajszy solenizant funduje super kolację w jednej z lokalnych knajpek. Polska gra mecz z Hiszpanią, ale futbol nas średnio interesuje. Trzeba spać szybko, jutro też wcześnie wypływamy. Wg. prognoz pogody też na motorze.

Postój: 360 43’ 446’’ N, 240 26’ 901’’ E

20/06, sobota

Noc bardzo gorąca, duszna. Kilka osób śpi na zewnątrz. Kilkanaście minut po 6-ej skipper z Wackiem rzucają cumy i wypływamy w stronę Peloponezu. Pogoda taką jak zapowiadali, skwar, zero wiatru. Na początku trasy pojawia się pojedynczy delfin, płynie przez dłuższy czas z widoczną nad wodą płetwą grzbietową. Nie ma ochoty na zabawę. Poza tym wodna pustynia. Tak jak cały basen Morza Śródziemnego. Ryby można spotykać jedynie przy skałach i w rezerwatach. Poza tym przepiękne, martwe morze. Około południa pojawia się trochę wiatru. Wieje z NW, wyjdzie z tego jakiś bajdewind. Stawiamy żagle, płyniemy czasem nawet całe 5 kn. Rozkosz żeglugi bez szumu motoru trwa całe 2 godziny, to i tak dłużej niż orgazm. Potem znów szum maszyny. Nasz hausboat zbliża się do kontynentu. Po jakimś czasie majaczy zamglony brzeg Peloponezu. Znów pojawia się lekki wiatr, ale tym razem dokładnie w pysk. Z oddali widać majestatyczną Monemvasię. Zbliżamy się do portu, jest kilka wolnych miejsc, nikt nie drze mordy że nas tu nie chcą. Od razu po zacumowaniu tankujemy 180 l. diesla, w zbiorniku zostało tylko 20 l. W zamian za zakup paliwa mamy postój gratis. Jest prąd, na brzegu ujęcie wody. Łączymy szlauchy kilku jachtów, mamy wodę. Potem spacer po klimatycznym miasteczku, robimy też drobne zakupy. Wieczorem jemy kolację w jednej z licznych tawern nad brzegiem morza. W basenie portowym grasuje żółw. Przy wejściu do niego stoi spora barka a dźwigiem, ma wzmocnić sponiewierany przez sztorm falochron głazami. 8 lat temu koniec falochronu był pod wodą, w tym czasie udało się wynieść go ponad wodę na odcinku ok. 20 m. Tempo  niezłe. Dźwig kompletnie pordzewiały, co świadczy, iż dawno nie był używany. Przy brzegu sporej wielkości ładowarka, również kompletnie skorodowana. Czas dla maszyn i inwestycji zatrzymał się dawno  miejscu. Wg. teorii Einsteina czas zwalnia do zera przy prędkości światła. Grecji to nie dotyczy. Chyba że Grecy mkną z prędkością promieni słonecznych, a tych tutaj nie brakuje. Wieczór w kokpicie, szybko kładziemy się spać. Gorąco, nawet duszno, gdyby nie wiatr z południa nie można by nawet zasnąć. 

Postój 360 40’ 997’’, 230 02’ 338’’E

21/06, poniedziałek 

Dzisiaj postój, zwiedzamy Monemvasię. Część z powodu lenistwa lub też spierniczenia starczego nie idzie na spacer. Z tych co wyruszyli, na miejsce dotarła też tylko garstka. Miasto z ciekawą historią, świetnie zachowane. Taki grecki Dubrovnik. A może chorwacki Durbovnik to po prostu grecka Monemvasia ? Jest klimat, spacer po bardzo wąskich uliczkach, żadnych pojazdów spalinowych powoduje cofanie się w czasie. Podobny klimat ma chyba tylko korsykańskie Bonifacio. Założono je w 583 r naszej ery. Grecy chronili się tutaj przed atakami, m. in. miłujących wolność i braterstwo Słowian. Rozkwit nastąpił w X wieku. Miasto odparło atak Arabów i Normanów. Wchodziło w skład Cesarstwa Bizantyjskiego. Zdobyte zostało tylko raz, przez Franków, którzy i tak musieli je oddać Bizancjum. Potem Konstantynopol spylił miasto papieżowi. Po chłopcach w sukienkach teren przejęli Wenecjanie. Potem miasto kilkakrotnie przechodziło z rąk do rąk pomiędzy Wenecjanami a Turkami. W końcu Turków pogonili Grecy. Od momentu uruchomieniu Kanału Korynckiego w końcu XIX w miasto upadło. Obecnie zamieszkuje tutaj 10 rodzin. W latach 70-tych wybudowano groblę łączącą ją z lądem. Szczyt ( górne miasto ) zdobywa 5 osób: Jurek Bubeła, Aneta, Jurek Skupiński, Bożena i Jurek Cygler ). Upał niemiłosierny, po powrocie wszyscy się kąpią. Skipper strzela z kuszy kilka ryb, jutro może będzie lepiej. Kolacja w tej samej tawernie, obfita. Znów wieczór w kokpicie, symbolicznie okraszony uzo.  

Postój j.w.

22/06, wtorek

Rano Tadzik i Jurek Cygler, łapią kilka ryb, Jurek Skupiński kupuje od rybaka flądrę. W sumie rybosomów jest sporo, będzie zupa rybna i to gęsta. O 10,30 wypływamy, wieje co prawda w dupę, ale tylko 3 kn. Niebo spowite lekką mgłą, słońce dzięki temu nie pali tak mocno. Odpalamy motor i w lekkich oparach mgły i białego wina kierujemy się wzdłuż wschodniego brzegu Peloponezu na północ.  Żegluga „modo hausboat” bez emocji, dzięki temu że płyniemy, mamy wiatr własny który chłodzi. Dystans niewielki nieco ponad 30 Nm. Postój kąpielowy w zatoce Kiparissi. Stajemy tam na kilka godz. Miejsce osłonięte ze wszystkich stron, choć teraz nie ma przed czym uciekać. Niewielka keja, obok cerkiewka, nawet otwarta. Patronem jest Św. Jerzy. Bardzo dobry patron. Na keji para Anglików w wieku emerytalnym na pięknym, 80-letnim drewnianym jachcie. Częstujemy ich Wackowym sękaczem, rewanżują się butelką białego włoskiego wina. Tak jak sporo żeglarzy w wieku poprodukcyjnym spędzają emeryturę na jachcie. Stoją po 1 – 2 tyg. Potem, jak wieje nie za silnie, do tego dokładnie w dupę, przemieszczają się do kolejnej zatoki lub portu. Czasem towarzyszy im jakiś kot lub pies. Takich emerytów spotkać można w całym basenie Morza Śródziemnego. Tutaj jemy pyszną zupę rybną. Bez porównania z tymi nalewkami które serwowano nam w lokalnych knajpkach. Kilkanaście mil dalej na północ jest Plaka, port wioseczki Leonidhion. Wioseczka bardzo klimatyczna, nie ma tam turystów, jak ma się nadmiar czasu warto ją odwiedzić. Leży 5 km od portu. Ten jest prawie pusty. Stoją tylko 4 jachty, w tym jeden z naszego kraju. Jednostka prywatna, właściciele pływają tutaj prawie 20 l. Robią małe przeloty, nie zapuszczają się nigdzie dalej poza północne Cyklady. Można i tak. Stajemy na wprost hydrantu z wodą. Jest gratis. Tak jak i postój w porcie. Kiedyś policja pobierała opłatę meldunkową, przekazano to gminie. Ta ma wszystko w dupie, nie robi nic. Przy hydrancie zepsuł się licznik na wodę, nikt go nie naprawia, nikt nie kasuje. Nam to w zasadzie w żaden sposób nie przeszkadza. Kąpiemy się w morzu, potem część idzie do jednej z tawern, reszta spędza wieczór w kokpicie z jednym z rodaków z sąsiedniej konstrukcji. Pod koniec imprezy Stasiek próbuje wdrapać się na keję, ale grawitacja wygrywa z jego marzeniami, w zasadzie można powiedzieć, iż sprowadza go na ziemie, konkretniej - na platformę kąpielową naszej Bavarki. Bardzo gorący wieczór, noc duszna, parna. Taki klimat.

Postój: 370 08’ 731’’ N, 220 53’ 625 ‘’ E

23/06, środa

Poranek nieco mglisty, ale słońce szybko wspina się do góry. Temperatura momentalnie rośnie. Część się kąpie, potem wyruszamy w kierunku Hydry. Flauta totalna, motor dominuje w tym rejsie. Płynąc jest nieco chłodniej, dzięki wiatrowi własnemu. Czego nie można mylić z wiatrami załogi, zresztą w nawiązaniu do życzeń gastrologów które zawierają się w słowach: „przyjemnych wiatrów !”. Nasz hausboat pomyka równo na północ. Po drodze widzimy jednego delfina. Kiedyś były stada. Ale teraz i on wywołuje bardzo pozytywne odczucia. Morze Śródziemne stało się w zasadzie wodną pustynią, wyłowiono wszystko co żyje. Mew można spotkać więcej na śmietnisku w okolicach Giżycka, niż tutaj na całym morzu. W sumie przykre. Postój kąpielowy na Hydrze w pobliżu portu. Kąpiemy się chyba ze dwie godziny, woda bardzo ciepła, takiej chyba jeszcze nie było. Późne popołudnie, pakujemy manatki i chcemy się zameldować w porcie Limani. Tylko chcemy. Większość miejsc zajęte przez duże katamarany które wożą lud prosty w dzień do okolicznych zatoczek. Dla żeglarzy miejsca nie ma. Kiedyś w porcie można było cumować do stojących jednostek, teraz, ze względu na ich komercyjny charakter, jest to niemożliwe. Jest jedno wolne miejsc, ale gdy tylko dochodzimy, wybiega kelner z pobliskiej restauracji i nas grzecznie wygania. Pies ich jebał, wykreślimy chyba ten porcik z naszych następnych wypraw. I nie będziemy go polecać. Klimat tego portu wynikał z obecności wielu jachtów które zawsze stały tutaj nawet w 5 szeregach. Następnego dnia do późnego popołudnia trwało wyplątywanie się z kotwic. Teraz komercja. Bez nas. Wracamy na północny wschód wyspy, na kotwicowisko osłonięte Nissos Petassi. Stoi tutaj kilka dużych jachtów motorowych, z zawodową załogą, oraz jeden katamaran z polską banderą. Ale na pokładzie Włosi. Stajemy obok nich. Przypływa jeszcze kilka łódek, w tym 2 żaglowe cumujące do katamarana burta w burtę. Kąpiel w ciepłej wodzie, jest trochę rybek, oczywiście wielkości akwariowej. Ale jest zielono na brzegu, obok też kościółek. Oczywiście pod wezwaniem Św. Jerzego. Patron zdecydowanie dominujący. Wieczór w kokpicie. Panie wyprowadzają się na dziób. Z butelką Metaxy. Na początek. Co było potem zainteresowani wiedzą, a resztę obowiązuje tajemnica lekarska. 

Postój: 370 18’ 29’’ N, 230 22’ 503’’ E

26/06, czwartek

Poranna kąpiel w bardzo ciepłej wodzie. Wiatru jak na lekarstwo. Znów żegluga hausboatem, choć po południu ma coś powiać. Po nocnych breweriach ani śladu, jacht wysprzątany. Płyniemy w kierunku cieśniny oddzielającej Poros od Peloponezu. Wąski, kręty przesmyk, klimatyczna zabudowa Poros, w zasadzie całe Poros od strony kontynentu to ciąg licznych knajpek z miejscem do cumowania dla jachtów. Płyniemy wzdłuż promenady, właściciele tawern zachęcają do zacumowania właśnie przy ich nabrzeżu. Wołają do nas po nazwie jachtu - „Anadea”. Stasiek zastanawia się skąd nas znają. Istnieje podejrzenie graniczące z pewnością, iż widzą nazwę łódki wymalowaną na dziobie, ale to nie jest istotne. Po wyjściu z cieśniny kierujemy się w prawo, do zatoki Russian Bay. Tutaj kotwica i kąpiel. Oprócz nas stoi sporo jednostek, miejsce malownicze. Nieopodal na dnie gnije gdzieś połowa sztućców z zastawy łódkowej z rejsu sprzed 10 lat pod wodzą Tomka H. Jest trochę rybek. Skipper po raz ostatni, raczej dla zasady, schodzi z kuszą. O ile ryby były, to teraz nikną. Lekarz w piance z uzbrojoną kuszą nie wzbudza zaufania u Pacjentów, a co dopiero u ryb. Ale ciepła woda i upalna pogoda koją ciało i dusze. W kraju jakieś ulewy, gradobicia. Chwytamy każdą chwilę żeby popływać jak na żaglówce. Jak stawiamy szmaty, wiatr gaśnie. Potem jednak pojawia się znowu. Czasem przekraczamy nawet 7 kn. Lepiej niż na motorze. Jednak można. Opływamy od północy półwysep o wdzięcznej nazwie Metanol ( choć Grecy opisują go na zimno Methana ). Naszym celem jest Vathi. Mały, uroczy porcik w środkowo-zachodniej części wzmiankowanego półwyspu. Polecił go nam kiedyś Jurek M., właściciel „Aniaty” na Mamrach. Aniata po zmianie właściciela to „Góra Wiatrów”, ale klimat pozostał tam ten sam. My mamy jeszcze klimat grecki. Vathi to zapomniany przez ludzi i Boga skrawek lądu i morza z niesamowitym klimatem. Cumować może nie więcej niż 10 jachtów, ale zwykle zawsze jest miejsce. Szlaki żeglarskie prowadzą w tej okolicy do Kanału Korynckiego lub Pireusu. Płynąc tutaj nadrobić należy kawałek drogi, dlatego jest pustawo, sympatycznie i się opłaca. Tawerny przy samej keji, niepełnosprawny bosman, ten sam co przed laty, kasuje za wszystko  12 Euro. Polecamy pamięci ceny na Mazurach. Podłączamy elektrykę, tankujemy wodę. Do dyspozycji prysznice w tawernie. Potem zasiadamy w knajpce, stolik jest 3 metry za rufą naszego hausboata. Kelner nieco mało rozgarnięty. Nie przynosi zamówionych dań, potem okazuje się że czegoś brakuje. Ale to przez ten upał. Niektórzy jedzą nie to co chcieli, ale to co przyniósł kelner. Może jakieś porządki w lodówce robią. To południe Europy, trzeba przyjąć wszystko bez niepotrzebnych  stresów. Tak też robimy. 

Postój: 370 35’ 603’’ N, 230 20’ 345’’ E

25/06, piątek

To ostatni dzień rejsu. W tawernie poprzedniego dnia zamówiliśmy śniadanie na 8-ą. 20 min. po uzgodnionym czasie w knajpce nie widać żywego ducha. Idziemy do następnej, tam jemy fantastyczne śniadanie za 120 Euro. Część z nas jeszcze przed śniadaniem zażywa kąpieli. O dziewiątej startujemy. Wiatru jak na lekarstwo. Opływamy półwysep Metanol, potem, Aeginę od południa. Tam motor stop, wszyscy do wody. Ta z każdym dniem jest coraz cieplejsza. Kierujemy się już bezpośrednio do naszej mariny. Przed nią jeszcze raz postój w dryfie, kąpiemy się i wyjadamy resztki naszych zapasów. Za chwilę cumujemy tam, skąd wyruszaliśmy, przy pontonie H. Naprzeciw stoi hausboat pod naszą banderą, z Gdańska. Tankujemy 120 l. diesla, wszyscy praktycznie spakowani. I to już w zasadzie koniec. Wieczorem pojedziemy tramwajem do jakiejś knajpki na ostatnią wieczerzę, trzeba też ściągnąć banderę. Zrobiliśmy 499 mil, niestety tylko 135 na żaglach. Akwen znany chyba wszystkim żeglarzom morskim w Polsce. Wysepek mnóstwo, trasy do wyboru. Coraz większy problem jest z postojami w marinach na znanych i najbardziej obleganych wyspach, warto brać to pod uwagę przy planowaniu kolejnych wypraw. Ale jest też sporo mniej znanych, a jednocześnie bardzo klimatycznych wysepek. Bardzo przyjemnie zaskakują ceny w portach, również te w tawernach. Na Cykladach w zasadzie brak nowych inwestycji w infrastrukturę żeglarską, wszystko jest tak jak było 10 czy więcej lat temu. Ale posmak Morza Egejskiego, niewielka w sumie odległość od kraju, gwarancja pogody, rekompensują drobne niedogodności.

Jacht którym pływaliśmy, Bavaria 46 Cruiser z 2016r, jest całkiem sympatyczną łódką. Mieliśmy mało czasu, aby wypróbować jej możliwości przy silniejszych podmuchach, a szkoda. Jedynymi niedogodnościami były kiepskie akumulatory, drobne problemy z elektryką. Poza tym wszystko było OK. Łódka dobrze słucha się steru, bardzo dobrze manewruje na silniku. Trzeba by w zasadzie tylko zwiększyć ilość zbiorników na wodę, 340 l., to trochę mało. 

Firma czarterowa: Navigare Yachting – solidna. Jachty zadbane. Pościel i ręczniki na łódce w nadmiarze. Zdanie i odbiór jachtu bardzo szybkie, sprawne. Nikt nie liczy ani widelców, ani ręczników – można topić. Pośrednik, jak zwykle Charter Navigator, niezawodny. Czarterujący tutaj jacht,  jeśli jest on z firmy greckiej ( pomimo, iż nasz był zarejestrowany w Chorwacji ), ma naprawdę duże zniżki w portach. Zwykle jest to kilkanaście Euro za postój z mediami.   

Załogę stanowili: Stasiek Danieluk – I oficer, Aneta Dobroch, Jurek Skupiński – II oficer, Bożenka Nyszk, Jurek Bubeła – III oficer, Wacek Kiezik i Tadzik Święciński. Skipper i autor – Jurek Cygler. 

 

Tagi: rejs, relacja, Grecja
TYP: a3
0 0
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 21 listopada

Do wybrzeży na północ od Wirginii, pierwszej angielskiej kolonii w Ameryce, na statku "Mayflower" przybyło 102 osadników. Założyli miasto w Plymouth, od nazwy portu, z którego wypłynęli we wrześniu; tak narodziła się Nowa Anglia.
sobota, 21 listopada 1620