O co chodzi?
Jeśli nie wiadomo, o co chodzi - to wiadomo, że o pieniądze. A konkretnie o ziemię, która w takim mieście jak Gdynia, ma dzisiaj sporą wartość. Tym bardziej, że teren, o jakim mowa, zlokalizowany jest w bardzo reprezentacyjnym miejscu: pomiędzy ulicami Armii Krajowej, Borchardta oraz Skwerem Kościuszki.
Na razie jest tam całkiem ładnie, ale miasto chciało, żeby było jeszcze ładniej. Sęk w tym, że nie do końca miało prawo coś tam sobie planować, bowiem własność tych gruntów pozostawała od lat kwestią sporną. A ponieważ chodzi o naprawdę duży kawałek trawy (i naprawdę duże kwoty), spór ciągnął się i ciągnął na kształt sienkiewiczowskiego procesu Rzędziana o gruszę.
Zawiła sytuacja, liczne odwołania i drobne niedopatrzenia (na pewno przypadkowe) w połączeniu z legendarną wręcz szybkością działania polskich sądów sprawiły, iż ustalenie, kto jest właścicielem tego kawałka Gdyni zajęło... ćwierć wieku.
A miało być tak pięknie
Urzędnicy już od dziewięciu lat snuli plany co do zagospodarowania rzeczonego terenu. Zgodnie z założeniami, miało na nim powstać Forum Kultury z teatrem, mediateką i podziemnym parkingiem, zaś całość inwestycji miała wynieść 180 mln złotych (pamiętajmy, mowa o szacunkach sprzed 9 lat). Teraz, wskutek decyzji sądu, te śmiałe plany spełzły na niczym, ponieważ właściciele – co można w pełni zrozumieć – mają prawdopodobnie na myśli jakąś bardziej zyskowną inwestycję.
Niestety (albo stety?) sporny teren posiada już konkretny plan zagospodarowania przestrzeni – i zgodnie z nim, na tym miejscu musi powstać ogólnodostępny park. Rzecz jasna, plan zagospodarowania zawsze można zmienić – a ludziom, którym starczyło cierpliwości i pieniędzy, by sądzić się z miastem przez 25 lat, prawdopodobnie nie brakuje samozaparcia, by dokończyć dzieła. I przy całej sympatii dla miasta Gdyni, możemy ich chyba zrozumieć.
Skąd ten spór?
Jak większość zawiłych spraw tego typu, początki zaistniałej sytuacji miały miejsce w czasach nieomylnych decyzji PRL-owskich władz, które w 1966 roku beztrosko wywłaszczyły prawowitych właścicieli tych gruntów. Żeby nie było, że się nie starały – wywłaszczonym przyznano odszkodowanie w wysokości 3,60 zł/m2, co stanowiło... jedną osiemdziesiątą ówczesnych cen nieruchomości w Gdyni.
Nic zatem dziwnego, że ich spadkobiercy domagali się cofnięcia tej decyzji – tym bardziej, że nawet w PRL-u nie można było kogoś wywłaszczyć ot, tak sobie: trzeba było to uczynić z przeznaczeniem na konkretny cel. W tym przypadku celem miało być zbudowanie na tych gruntach Forum Morskiego; miał to być otwarty, reprezentacyjny plac z pawilonami wystawienniczymi i widokiem na morze.
Spadkobiercom udało się wygrać, ponieważ cel ten nigdy nie został zrealizowany, zaś zgodnie z polskim prawem, realizacja celu na wywłaszczonym gruncie ma nastąpić nie później, niż w ciągu 10 lat. Czyli termin upłynął w 1976 roku, zaś tłumaczenie władz Gdyni, że przecież tym zamierzonym placem jest właśnie park, i że zdecydowanie pełnił on funkcje reprezentacyjne, bo w czasie wizyty w Kamiennej Górze oglądał go sam generał de Gaulle, nie spotkały się ze zrozumieniem.
Co dalej?
W zaistniałej sytuacji miasto ma praktycznie dwa wyjścia: może albo porzucić śmiałe plany (ale trochę szkoda, bo były naprawdę ciekawe), albo je zrealizować... ale wcześniej musi jeszcze odkupić grunt od właścicieli.
Niestety, tego typu transakcja raczej nie wchodzi w grę; szacuje się bowiem, że teren, o jakim mowa, jest wart nawet 100 milionów złotych. Jest to mniej więcej równowartość rocznej kwoty, jaką Gdynia przeznacza na wszystkie swoje inwestycje. Zakupienie gruntu za tą cenę oznaczałoby, że miasto wyczerpie swój budżet i nic już więcej w bieżącym roku nie zrobi.
Tym niemniej, miasto nie ma zamiaru się poddawać i chce negocjować. Jak powiedział p. Wojciech Szczurek, prezydent Gdyni, teren ten jest od kilkudziesięciu lat częścią przestrzeni publicznej i wypoczynku – i powinien pozostać własnością mieszkańców. Ciekawe, co na to prawdziwi właściciele?
Tagi: Gdynia, spór, Park Rady Europy