Kiedyś miał drukarnię, teraz jego życie to wyprawy na niebezpieczne, mroźne wody, poza strefą ratownictwa. Poznaj Piotra Kuźniara, człowieka, który jachtem dopłynął najdalej na południe. To też historia o kryzysie wieku średniego i powrocie do dawnych marzeń.
Najdalej na południe to bardzo konkretne miejsce na Antarktydzie – w głąb tego kontynentu wcina się Morze Rossa, którego częścią jest Zatoka Wielorybów. To właśnie stamtąd wyruszał Amundsen na podbój bieguna południowego. W przypadku Piotra Kuźniara inspiracją do wyprawy nie było jednak dokonanie wielkiego polarnika. Pomysł na to, by popłynąć na południowy kraniec Zatoki Wielorybów, narodził się z jeżdżenia palcem po mapie, dawno temu. Piotr Kuźniar był wtedy w wieku szkolnym i zastanawiał się, dokąd można dopłynąć najdalej.
– To marzenie zgubiło mi się na długi czas. Powróciło, gdy zaczęliśmy „Selmą” pływać na południe i zdobyłem doświadczenie – mówi dzisiaj.
Sprzedali drukarnię, kupili jacht wyprawowy
Ale po kolei: Piotr Kuźniar wraz z żoną byli właścicielami drukarni. Po czterdziestce postanowili jednak zmienić kurs o 180 stopni.
– Ta drukarnia, ta praca, ten biznes, wszystko to zaczęło nas męczyć, nudzić. Mieliśmy poczucie, że życie przecieka między palcami, że moglibyśmy robić ciekawsze i fajniejsze rzeczy. Sprzedaliśmy drukarnię, mamy jacht, robimy co innego – opowiedział Piotr Kuźniar w programie „Z tymi co się znają”.
Jacht „Selma Expeditions” to 20-metrowa stalowa konstrukcja, dodatkowo wzmocniona, by lepiej radziła sobie ze sztormami na Oceanie Południowym, z trochę bardziej skomplikowanym ożeglowaniem. Poza tym, wszystkie układy i urządzenia na jachcie są jak najprostsze, a pod pokładem jest spory magazyn części zapasowych.
– Pływamy poza strefę ratownictwa, to znaczy, że nikt nie ma obowiązku nas ratować, wszystko musimy umieć naprawić sami – mówi Piotr Kuźniar.
Żeglowanie po Oceanie Południowym ma swoją specyfikę: nie można tam liczyć na dobrą prognozę pogody, codziennością są sztormy i niska temperatura. W ciężkich warunkach wachty muszą się zmieniać maks. co 30 min.
– Złapał nas taki sztorm, że co 1-1,5 godz. jacht musieliśmy położyć w dryf i połowa załogi, uzbrojona w gumowe pałki, zbijała lód. Niekoniecznie łatwo się tam sztormuje – dodaje Piotr Kuźniar.
Ciekawostka: na wyposażeniu „Selmy” są m.in. środki przeciw obmarzaniu stosowane w lotnictwie.
Mroźny wiatr otwiera okienko. Na krótko
Wyprawa do Zatoki Wielorybów była dla jachtu i załogi najważniejszą próbą: ale jak w ogóle się tam dostać? Nie jest to łatwa sprawa, ponieważ całe Morze Rossa przez ok. 10 miesięcy w roku jest zamarznięte na kość. Dopiero gdy nadchodzi antarktyczna wiosna, czyli z końcem grudnia, wiatry wiejące z wnętrza kontynentu odsuwają pak lodowy od jego brzegów. Na mniej więcej dwa miesiące, w styczniu i lutym, tworzy się przestrzeń wolna od lodu. Sztuka polega na tym, żeby to okienko wykorzystać jak najlepiej.
– Trzeba przedostać się przez rzednący pak lodowy, wpłynąć w Morze Rossa, przedostać się przez barierę Rossa i dostać się do Zatoki Wielorybów – wyjaśnia Piotr Kuźniar.
Dopłynęli do celu, gdzie wcześniej nie dotarł żaden inny jacht, ale plan mieli bogatszy. Obejmował również kilkudniową wspinaczkę na najbardziej na południe wysunięty czynny wulkan Erebus na Wyspie Rossa. Gdy zajrzeli już do jego wnętrza i zobaczyli lawę, zaczęli schodzić, a pogoda zaczęła się zmieniać.
– Już był luty, minus 15-18 st. Zrobił się moment bezwietrzny i gdy wypływaliśmy z zatoki Backdoor Bay, Morze Rossa zaczęło zamarzać. Najpierw to były pojawiające się igiełki lodu w wodzie, która robiła się trochę ołowiana, potem igiełki zaczęły się skupiać w lodowe talerzyki, później zaczęły się pojawiać kry wielkości mniej więcej 0,5 m, następnie powyżej 1 m – opowiada Piotr Kuźniar.
Lód był jeszcze miękki, „Selma” parła naprzód, ale sytuacja przypominała ucieczkę przez szybko zamykającą się szczelinę.
– Przyznaję, że to był ten moment, kiedy na jachcie panowała cisza. Wszyscy w napięciu patrzyli, czy zdołamy się stamtąd wyrwać. Morze zrobiło się gładkie, jak wyprasowane żelazkiem. To jest niesamowite, kiedy się po czymś takim płynie. Normalnie na żaglach, przy tym wietrze, jaki tam wtedy był, płynęlibyśmy 6-7 węzłów, a my, na silniku i żaglach, przez opór lodu poruszaliśmy się z prędkością 4 węzłów. Zawsze chciałem zobaczyć, jak morze zamarza – wspomina Piotr Kuźniar najgroźniejszy moment wyprawy.
W internetowym programie „Z tymi co się znają” opowiada Marcinowi Prokopowi o tym przedsięwzięciu dużo więcej, m.in., jak zbudować ekipę na tak wymagającą wyprawę, jaki był plan na wypadek, gdyby morze wokół nich jednak zamarzło, dlaczego uważa, że Antarktyda wcale nie jest mniej ciekawa niż np. Afryka i dlaczego pod pokładem musi być chłodno.
Piotr Kuźniar pływa na Antarktydę regularnie, zwykle na Półwysep Antarktyczny, gdzie klimat jest oceaniczny, czyli łagodniejszy niż na surowym Morzu Rossa.
– Z dużej wyprawy wraca się ciężko. Ilość emocji, które niesie żegluga i bycie w załodze, nie jest łatwa do zastąpienia, gdy jesteśmy z powrotem w domu, na lądzie. Mamy to szczęście, że od lat pływamy „Selmą” na Antarktydę i jeszcze chcemy pływać. Jest tam jeszcze dużo ciekawych rzeczy do zrobienia i zobaczenia. W zasadzie, kiedy kończymy jedną wyprawę, już wcześniej buduje się następna. To ułatwia powrót do cywilizacji – podsumowuje Piotr Kuźniar.
Tagi: Piotr Kuźniar, wyprawa