TYP: a1

Marta Sziłajtis-Obiegło o rejsie w Polinezji

wtorek, 13 grudnia 2011
Anna Maria Bułeczka

Źródło: www.szilajtis.com
Marta Sziłajtis-Obiegło – w wieku 19 lat została kapitanem, kiedy miała 23 lata, jako jedna z najmłodszych kobiet na świecie opłynęła samotnie świat. Do dziś zdobyła większość umiejętności i uprawnień żeglarskich i szkoleniowych. Wciąż organizuje rejsy dla siebie i innych, a o swoich przygodach opowiada na blogu, w mediach, a ostatnio na Festiwalu Podróżniczym TravenaliaAula Auditorium Maximum, który odbył się w weekend 26-27 listopada tego roku w Krakowie.

Aula Auditorium Maximum pękała w szwach podczas prezentacji zawierającej zdjęcia i filmy z rejsu dookoła świata na filigranowej „Ani”, a potem z wyprawy na Antarktykę 24-tonowym „Maleństwem”. Nie da się rocznego rejsu opowiedzieć w niecałą godzinę, więc Marta wybrała opowieści dotyczące przygód z regionu Polinezji, gdzie spędziła prawie 2 tygodnie: od 24 lipca do 4 sierpnia 2008, przepłynęła 1400 mil morskich. Oto i one:

Nie samym chlebem żyje człowiek – ale jest mu on potrzebny

Na łodzi miałam ponad 200 kg jedzenia, głównie puszki, do tego w każdym porcie dokupowałam warzywa i świeże owoce, a na morzu pozostawało łowienie ryb.

Więcej części zamiennych niż rzeczy osobistych

Podczas rejsu musiałam być sobie kapitanem, majtkiem, mechanikiem, kucharzem. Nie raz zdarzyło mi się rozkręcać silnik lub inne części statku. Na „Ani” było więcej części zamiennych niż moich rzeczy osobistych, ale i one czasem nie wystarczały. Dzięki świetnej komunikacji z bazą zazwyczaj czekały na mnie w porcie wszystkie potrzebne części lub produkty, ale zdarzało się, że musiałam się o nie sama zatroszczyć. Było to dla ludzi bardzo dziwne, że ja – biała, młoda kobieta na wakacjach – chodziłam do sklepów metalurgicznych i moim łamanym hiszpańskim lub z ich łamanym angielskim szukaliśmy pasków, wkrętów i wszelkiego typu części, które przydają się na łodzi. Do tego potrzebowałam innych rzeczy niż zwykli turyści.

Kołnierze burzowe

Śmieszna sprawa, bo na morzu z daleka widać jaka będzie pogoda, nie bardzo może Cię coś zaskoczyć, tak jak to bywa na Mazurach. Tym bardziej, że wszędzie dookoła jest tylko woda, która paruje i skrapla się swoim trybem, bo nie ma gdzie zderzyć się z lądem. Z tej parującej wody tworzą się tak zwane kołnierze burzowe, czyli piętrami poukładane chmury burzowe, bardzo ciemne na dole, rozjaśniające się ku górze. I jak widzisz te kołnierze, to pozostaje Ci zwinąć wszystkie żagle, posprzątać wszystko z pokładu, pozabezpieczać liny i wszystkie sprzęty, wejść pod pokład i modlić się, żeby jak najszybciej udało się przepłynąć poza ich zasięg. No i oczywiście czekać na kolejną taką historię. Gwoli uściślenia – nie lubię burzy, właściwie to się jej od zawsze bałam, a burza na morzu lub oceanie, kiedy siedzisz samotnie w 8-metrowej łodzi jest jeszcze straszniejsza.

Tracking

Burz bałam się mniej o tyle, o ile liczyłam na tracking – czyli system, który umożliwia śledzenie kursu łodzi. Ale moja mama była zła, że sygnał wysyłała zawsze maszyna, choćby co 4 minuty, bo uważała, że jakby mi się coś stało, to łódź na autopilocie i tak będzie płynąć dalej i nikt się o mojej krzywdzie nie dowie na czas.
Moja „Ania” miała 8 m długości i 1,5 tony wagi – to tak jakby półtorej Omegi. Po mazurach większe łódki czarterowe pływają, tylko z niższą burtą, bo u mnie w środku można się było wyprostować.

Na Bora Bora same Sheratony i publiczność

Bora Bora jest piękną, ale dość monotonną wyspą – wszędzie stoją Sheratony, w których nocują turyści, a do tego całość jest uzupełniana przez obecny wszędzie kwiat hibiskusa. Hibiskus na zdobieniach, hibiskus na wieńcach powitalnych, na sukniach, na serwetkach... Niczym znak firmowy. Woda ma 35oC, więc pływałam bardzo dużo.
Jak zabierałam się do pracy rano, to pojawiała się publiczność: rząd krzeseł ustawiał się na pomoście, a na nich siadali ludzie obserwujący z zadziwieniem i zaciekawieniem jak biała kobieta pracuje. A ja, no cóż, suszyłam sobie żagle, materace, ubrania, naprawiałam części statku itd.

Po wielu dniach na maleńkiej łodzi lubiłam pochodzić

Jak już kończyłam prace naprawcze i porządki to brałam plecak, zostawiałam łódź i ruszałam na wycieczkę na targ, do miasta, w góry, byle się przejść – pochodzić nogami. Może się to wydawać śmieszne, ale czasami po kilkunastu dniach na morzu chodzenie jest niezmiernie przyjemną, acz męczącą

Aula Auditorium Maximum
czynnością. Zdarzało się, że poszłam gdzieś dalej na wycieczkę do lasu lub w góry i nie miałam siły iść dalej. Zawsze mnie ktoś wtedy podwoził i o dziwo, nikt nigdy nie godził się przyjąć żadnych pieniędzy! Nawet kiedy napisy na samochodzie dawały jasno do zrozumienia, że jest to lokalny bus transportujący ludzi w różne miejsca.

Sposoby na mordowanie ryby

Przed wyjazdem dostałam mnóstwo rad co do tego, że powinnam w czasie rejsu jeść ryby (jedyne źródło świeżego mięsa), a więc też jak je złowić , zabić i przyrządzić. W sklepie wędkarskim dostałam sprzęt, ale ryby w oceanie są różnej wielkości i masy. Mogę śmiało powiedzieć, że udało mi się wyciągnąć, zawsze po długiej walce, może 50% ryb złapanych na haczyk. Prawdziwy problem zaczął się jednak, kiedy przyszło do ich zabijania. Lałam im czasem tyle wódki w skrzela, że wiły się jak pijany zając, ale padać nie chciały. Drugim sposobem miało być owinięcie ryby w gazetę i złamanie jej. Ale nie umiałam tego zrobić, ani nawet sobie siebie w takiej sytuacji wyobrazić. Kolejna złota rada: złapać rybę za ogon i tłuc jej głową o pokład – też nie dla mnie. Najskuteczniejsza, a przez to najczęściej przeze mnie stosowana metoda polegała na odcięciu rybiej głowy. Operacja trudna, ale jakże dobrze płatna – nie ma nic lepszego niż takie świeżutkie, pożywne sushi na morzu lub oceanie.

Nocne manewry

Na wyspę Hunga w archipelagu Tonga miałam wpłynąć po południu. Traf chciał, że wiatr i łódź nie posłuchały mojego życzenia i przyszło mi do mariny wpływać pochmurną nocą. Bez jakichkolwiek świateł portowych, bez choćby światła księżyca. Płynęłam z prędkością jednego węzła stale sondując dno. Rozbicie łódki oznaczałoby koniec rejsu, więc musiałam bardzo uważać. Czasem płynęłam wstecz, czasem zygzakiem, ale w końcu udało mi się opłynąć cypel i znaleźć miejsce, gdzie uda się zrzucić kotwicę, bo wolnych boi cumowych nie było. Właściwie nie było nawet aż tak źle, czasem na Bałtyku jest trudniej.

Są rzeczy niemożliwe do wykonania, ale tylko do czasu, gdy znajdzie się ktoś kto nie wie,
że się nie da i po prostu coś zrobi.

Rano na nadbrzeżu napadł mnie wzburzony strażnik, krzyczał, bo nie wiedział skąd się tam wzięłam.

Strażnik: Co Ty tu robisz?
Ja: No, przypłynęłam.
Strażnik: Ale nie było Cię tu wczoraj!
Ja: No, przypłynęłam w nocy, o 4 rano.
Strażnik: Ale nikt tu nigdy nie wpłynął w nocy!
Ja: Przepraszam, nie wiedziałam.


„Byłabyś ładna, gdybyś nie była taka chuda.”


Na szczęście szybko doszliśmy do porozumienia, a ów strażnik pokazał mi nawet prawdziwe życie wyspy. Uznał, że byłabym nawet ładna, gdybym nie była taka chuda. Jak się okazało, wyspy Tonga cenią tuszę, która jest dowodem dobrobytu i majętności. Do tego na wyspach panuje system matriarchalny, więc starsze, grube kobiety rządzą.

Kosztowałabym zapewne wiele świń z kłami :)

Ponieważ kobiety są na wyspie górą, są też bardzo drogie. Żeby mieć żonę, trzeba ją wykupić. Waluta jest co najmniej oryginalna, bo jest nią świnia z kłami, które broń Boże nie mogą być złamane. Taka świnia bądź świnie (cenna żona, która zna się na obsłudze komputera albo mówi troszkę po angielsku kosztuje nawet kilka świń) są zabijane na uroczystości weselne.

Cuda plecione z trawy i lokalna kuchnia

Dane mi było zobaczyć domy i wszelkie sprzęty wyplatane z trawy, która jest na wyspach głównym surowcem budowlanym. Piłam lokalny bimber z wielkiej misy stojącej na podłodze w środku chaty, nic mi po tym nie było, jadłam lokalne owoce i warzywa przygotowane w tradycyjny sposób, choć z góry mówiono mi, że smaczne nie będą. No i nie były. Szczególnie włóknisty maniok, który jest tu podstawą żywienia. A my tak narzekamy na nasze smaczne ziemniaki!

Wielorybice umierają, żeby dać większe szanse przeżycia swoim dzieciom

Ochrona przyrody na Tonga praktycznie nie istnieje. Na targu oferowano mi rzadkie gatunki zwierząt i roślin. Powszechne jest polowanie na płaszczki, z których są robione kotlety. Każda płaszczka ma na grzbiecie specyficzne kropki. Mieszkańcy Tonga tatuują sobie potem te kropki. Początkowo myślałam, że to takie dziwne pieprzyki.

Jedynie wielorybice są darzone ogromnym szacunkiem. Większą część życia spędzają w zimnych , obfitych w plankton wodach Arktyki. Jednak kiedy spodziewają się dziecka przypływają do Polinezji, bo dużo lepiej rodzi im się w tych ciepłych wodach, a i dziecko ma większe szanse na przeżycie. Niestety wielorybice nie chodzą do lekarza, który powie im kiedy urodzą dziecko, kierują się instynktem. Kiedy już dopłyną w ciepłe wody i czekają na poród słabną bardzo, bo nie mają tu dostatecznie dużo pożywienia. Jeśli czekają na poród zbyt długo, umierają po nim z głodu i wycieńczenia. Wtedy młode samotnie płyną w zimne wody, w których przyjdzie im żyć, aklimatyzując się stopniowo, a ciała ich matek są wyrzucane na plaże. Cała wioska zbiera się wtedy na ucztę, a z kości wielorybicy powstają amulety dla kobiet i matek, ponieważ wszyscy wiedzą, że ciało, którym się pożywiają jest znakiem aktu miłości matki do dziecka.

„Never more down in the corner!”

Z Polinezji płynęłam do Australii, po drodze dopłynęłam na Fidżi, gdzie robiłam ogniska z wysuszonych kokosów. Australia nie zachwyciła mnie. Może dlatego, że byłam tam za krótko i nie zdążyłam poznać jej dobrych stron. Moje wspomnienie Australii ogranicza się do dnia, kiedy zabrano mnie na farmę krokodyli, a przy wyjściu otrzymałam torebkę z krokodyla, który mi się spodobał. Zupełny brak szacunku do skarbów natury jest dla mnie nie do zaakceptowania.

Jedno co spodobało mi się tam naprawdę, to mapa świata – odwzorowanie sporządzone w 1979 roku przez Australijczyka McArthura, który nie mogąc już dłużej znieść komentarzy w stylu: Jesteś z Australii? A to tam z dołu? stworzył mapę, która jego kraj umieściła w centrum.

Odwzorowanie McArthura - Upsidedown Map, źródło: flourish.org

TYP: a3
0 0
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 3 grudnia

W Berdyczowie urodził się Józef Korzeniowski, pisarz marynista, znany później jako Joseph Conrad; jako młody człowiek wyemigrował do Anglii, gdzie zaciągnął się na statek. Po latach służby na morzu osiadł w południowej Anglii, gdzie zmarł w 1925 r.
czwartek, 3 grudnia 1857