Dzisiaj naszym rozmówcą zgodził się zostać Zbigniew Gutkowski, dla przyjaciół Gutek: kapitan jachtowy, płetwonurek, radiooperator, miłośnik psów, i... niedoszły mistrz ping-ponga; warto przypomnieć, że swojego czasu w tej ostatniej dziedzinie osiągnął nawet mistrzostwo Gdańska.
Ostatecznie jednak postawił na żeglarstwo – i chyba dobrze się stało, bo dzisiaj Gutek to nie tylko doświadczony żeglarz i świetny fachowiec, ale też pierwszy Polak, który wziął udział w VELUX 5 Ocean Race i Vendee Globe. Postanowiliśmy zapytać go, jak to jest z pechem, szczęściem, Hornem i jak wygląda bliskie spotkanie z wielkim wodnym zwierzakiem...
Jakie to uczucie zderzyć się z wielorybem? Podobno zdarzyło się to Panu kilka razy. Czy to niebezpieczne i kto właściwie po takich kolizjach był bardziej zdziwiony?
Bardziej zagrożony jest oczywiście wieloryb – w końcu to zwierzę. Tak naprawdę zaliczyłem dwie tego rodzaju kolizje. Pierwszym razem miało to miejsce przy bardzo niewielkiej prędkości, więc nie było obaw — nikomu nic się nie stało. Natomiast drugi raz to było w Zatoce Biskajskiej, i wtedy już prędkości były większe.
W chwili kolizji akurat byłem pod pokładem, więc samego momentu zderzenia nie widziałem. Poczułem oczywiście uderzenie, więc wyszedłem popatrzeć, co się stało i zobaczyłem, że wieloryb pływa w kółko, kręci się, jest zdezorientowany. Ale czerwonej wody na szczęście nie było, więc chyba nic poważnego mu się nie stało. Za to kil był, jak się potem okazało, obdarty do cna. Takie zwierzęta mają skórę jak papier ścierny.
Złośliwość przedmiotów martwych – wiemy, że to właśnie awarie pokrzyżowały Panu plany podczas regat okołoziemskich 2010 roku VELUX 5 Ocean race i w 2012 podczas Vendee Globe. Za pierwszym razem łódź była pełnoletnia, za drugim wystąpiła awaria elektroniki. To uczy pokory? Czy może czarnego humoru? Pozwala wysnuć jakieś wnioski?
Hmm, szczerze mówiąc, to myślałem, że wnioski mam już wyciągnięte po 2010 roku. Potem przyszedł rok 2012 i okazało się, że jednak nie. Tej drugiej awarii nie można usunąć, mimo zapewnień producenta, który twierdził, że da się to zrobić online. Powiem szczerze, że poczułem się wtedy oszukany.
Chociaż mówi się, że do trzech razy sztuka, to mam nadzieję, że trzeciego razu już nie będzie. W każdym razie jest to mało prawdopodobne. Dzisiejsze systemy są dużo mniej zawodne, niż te sprzed kilku czy kilkunastu lat. Dlatego mam nadzieję, że w kwestii złośliwości czy awaryjności techniki jest już po temacie — przynajmniej jak chodzi o autopiloty.
To zresztą widać po statystykach – obserwuję żeglarzy samotników na zachodzie i dlatego wiem, że od dawna nie miewają już problemów z autopilotem. A to jest coś, bez czego zwyczajnie nie da się popłynąć w samotny rejs.
Pytanie o Horn: niektórzy żeglarze mówią, że znacznie trudniejsze do pokonania jest wybrzeże Afryki, gdzie do najbliższego portu jest 250 mil. Podobno na Hornie, jeżeli trafi się na dobre warunki, to może być całkiem znośnie, a tam zawsze jest walka. Czy podziela Pan tę opinię?
Horn to cmentarzysko statków. Trzeba o tym pamiętać, bo to miejsce, z którym nie ma żartów i nie można go lekceważyć. Masa jachtów właśnie tam zatonęła, więc z pewnością jego zła sława jest jak najbardziej zasłużona.
Powiem wprost – gorszego miejsca na trasie dookoła świata nie ma. Afryka jest rzeczywiście bardzo trudna, ale tam płynie się jednak z wiatrem. Natomiast żeby przejść cało przez Horn, to trzeba mieć szczęście. Jak tamtędy płynąłem, to je akurat miałem – trafiłem na warunki jak na urlopie w Chorwacji. Pamiętajmy jednak, że takich dni jest tak mniej więcej 20 w roku. A przez pozostałych 345 jest sztorm ponad 12 stopni w skali Beauforta.
Doświadczenie pod żaglami, imponujące osiągnięcia żeglarskie – wszystko to daje pewnie moc, „fejm” w Internetach i niewątpliwy szacunek w środowisku. A jak to jest w domu? Czy tam jest Pan kapitanem, czy może mężem admirała?
(śmiech) Ja bym nie przesadzał. Co na łódce, to na łódce – a w domu, to w domu. Żeglarstwo było obecne w moim życiu od samego początku, i może dlatego moje osiągnięcia niczego nie tu zmieniły. Życie się toczy dalej – jak było, tak jest. To nigdy nie było to nic skomplikowanego. Ani żona, ani tym bardziej ja nie jestem tu żadnym admirałem.
I na koniec pytanie, które zadajemy wszystkim samotnym żeglarzom – jak sobie radzić z brakiem snu podczas rejsu solo? Jakieś patenty, ciekawostki? Sprawdzone sposoby na „szybkie spanie”? Co można poradzić takim mazurskim czy zatokowym żeglarzom, którzy zastanawiają się, czy daliby radę?
Żeby sobie pozwolić na tego typu pływanie, to przede wszystkim musi być duża woda. Na Mazurach raczej się nie da ;) Jeśli natomiast chodzi o jakieś techniki – można je oczywiście wytrenować, coś tam poćwiczyć, ale akurat ja nie trenowałem.
Doświadczenie pokazuje, że płynąc w samotny rejs, trzeba po prostu wpaść w pewien rytm letargu, bo snem tego nazwać raczej nie można. Kiedy organizm jest zmęczony, to każdą wolną chwilę się przesypia, a raczej – drzemie. I to na pewien czas mu musi wystarczyć.
Dopiero jak się w końcu uśnie naprawdę i śpi się przez kilka godzin bez przerwy, to jest szansa na regenerację, ale też po obudzeniu jest lekki alarm – co się wydarzyło, gdzie jestem?
Na takie przerwy można sobie oczywiście pozwolić, ale tylko wtedy, jak są stabilne warunki meteorologiczne: jeżeli widzę, że przez trzy dni z rzędu wieje tak samo, z tej samej strony, to wiem, że mogę się spokojnie wyspać, żeby zregenerować organizm. Tak naprawdę najgorzej jest wtedy, jak jest słaby wiatr. Wówczas nie wiadomo, jak popłynąć, jak ustawić żagle, co chwilę trzeba coś zmieniać... wtedy jest naprawdę zero snu.
"Gutek" z psiakami - archiwum prywatne