Tatuaże od wieków towarzyszyły ludziom morza, dodając im urody, prestiżu i męskości. Niekiedy pełniły też dodatkowe funkcje, np. informowały o żeglarskich dokonaniach, czy zapewniały bezpieczny powrót do domu (nie pytajcie, jak to miało działać). Dzisiaj jednak tatuaż może stać się czymś więcej: źródłem zasilania. Biobaterią dla naszych smartfonów, GPS-ów i innych elektronicznych gadżetów. Piękna wizja, prawda? I w dodatku całkiem realna.
Kto to wymyślił?
Jeśli podejrzewacie, że za tym szalonym pomysłem stoi jakiś amerykański naukowiec, to... macie rację. Pomysłodawcą niezwykłego tatuażu jest bowiem doktor Wenzhao Jia z Uniwersytety Kalifornijskiego w San Diego. Opracowany przez niego system już istnieje i działa całkiem nieźle, a chociaż jego wydajność na razie jest niewielka, specjalny zespół pracuje nad tym, żeby zmienić ten ponury stan.
Co ciekawe, początkowo dr Jia wcale nie zamierzał tworzyć dodatkowego źródła zasilania. To stało się trochę przypadkiem. Tak naprawdę uczony chciał opracować czujnik monitorujący poziom kwasu mlekowego w organizmie ćwiczącego człowieka, np. sportowca. Oczywiście można to zmierzyć, pobierając próbkę krwi, ale przecież nikt nie lubi igieł. Uczony postanowił więc poszukać jakiejś wygodniejszej metody pomiarowej.
Sensowny sensor
Doktor Jia, wzorem innych naprawdę wielkich uczonych, jako obiekt badań wybrał swoje ciało. Nadrukował odpowiedni sensor na tymczasowym tatuażu, który umieścił na własnej skórze. Okazało się, że taki układ świetnie działa, czyli że doskonale monitoruje poziom kwasu mlekowego.
Zauważmy jednak, że kwas może dysocjować. Wystarczy tylko „odebrać” mu oderwane w tym procesie elektrony za pomocą odpowiedniego enzymu — i możemy zebrać śmietankę, czyli prąd. Tatuaż stanie się więc bateryjką umieszczoną na naszej skórze i ładowanej naszym wysiłkiem. Pozostawało tylko sprawdzić, jak duża może być wydajność takiego układu i czy ma on szanse działać na większą skalę.
Cieniasy ładują szybciej
Naukowiec poprosił o pomoc ochotników, którym nadrukowano tymczasowe tatuaże. Byli wśród nich ludzie o rozmaitej kondycji, a każdy z nich miał za zadanie wsiąść na rowerek stacjonarny i intensywnie pedałować. Ponieważ osoby lepiej wysportowane męczyły się mniej w trakcie wykonywania ćwiczeń, ich organizmy wytwarzały mniejsze ilości kwasu mlekowego. Typowi „kanapowcy” po chwili mieli już serdecznie dość, ale za to tatuaże na ich skórze działały dużo wydajniej.
Oczywiście ilość pozyskanej w ten sposób energii nadal nie była zbyt imponująca – było to nie więcej, niż 70 mikrowatów na każdy centymetr kwadratowy skóry. Pamiętajmy jednak, że to tylko jeden tatuaż. Zwiększając ilość takich ozdób i dopracowując technologię, będzie można uzyskać dużo większe wydajności. Zespół doktora Jia twierdzi, że taka biobateria już wkrótce będzie mogła zasilać zegarki, rozruszniki serca i, co najważniejsze dla większości z nas – smartfony. Fajna opcja na środku morza, prawda? Trzeba będzie tylko dbać o to, by nie mieć zbyt dobrej kondycji... Ale to akurat da się zrobić.
Tagi: tatuaż, bateria, ciekawostki, nauka