Zbliża się termin rejsu na Wyspy Szczęśliwe. W tamtym roku w styczniu przez siedem dni jeździliśmy po oceanie na motorze, nie mieliśmy wiatru. Teraz może powieje, w końcu spora kałuża – Atlantyk.
20/01/2017, piątek
We czwórkę w dwa auta jedzie do W-wy ekipa z Mazur: Agata, Kryśka, Marek i Jurek. Mamy zarezerwowany apartament na Smolnej, wieczorem dojedzie do nas pociągiem Janusz z Wrocławia. Śpimy szybko, o 3-ej musimy wstać, dojechać na parking, stamtąd na lotnisko. Start mamy o 04.20. Początkowo mieliśmy płynąć w sześć osób, potem dołączyły jeszcze dwie niewiasty. Zwiększył się w związku z tym jacht i zmienił port macierzysty.
Wyspy znane były już przez starożytnych Greków i Rzymian. W XIV wieku odkryli je Europejczycy. Nazwę Kanary nie zawdzięczają kanarkom, ale psom (canis). Kiedy odkryto wyspy zamieszkiwały je wielkimi stadami. Kanarki wzięły z kolei swoją nazwę właśnie od nazwy wysp. Poza tym mieszkali na tych ziemiach guanczowie, prymitywni ale waleczni aborygeni. Sprzęt mieli z epoki kamienia lekko złupanego. Darzyli wielkim szacunkiem kobiety, na niektórych wyspach praktykowano poliandrię. Te bezeceństwa musiały się źle skończyć. Przez cały XIV wiek dokonywano systematycznego podboju wysp, ostatnia padła Teneryfa. Ziemię podzielono zgodnie z duchem sprawiedliwości katolickiej: najwięcej otrzymał kler, szlachta, klasa średnia, a lud prosty pogoniono do roboty. Ziemię to mogli sobie najwyżej wydzierżawić. My wydzierżawiliśmy jacht. Jest jeszcze jedna ciekawostka historyczna, tutaj generał Franco wprowadził stan wojenny w 1936 r., co było początkiem wojny domowej. Na wyspach stoją do tej pory jego pomniki. Od 1982 r. wyspy mają autonomię.
21/01/2017, sobota
Na lotnisku przy odprawie bezpieczeństwa zainteresowanie wzbudza latarka podwodna Jurka. Wygląda jak bomba, przynajmniej dla niektórych. Ogląda ją z atencją trzech panów, każą włączyć – świeci, a wiec wszystko OK. Lecimy do Berlina na Tegel. Tam przesiadka. Pytamy panią w informacji, z którego terminalu leci nasz samolot. Kieruje nas do C. To spory kawałek, idziemy. Ustawiamy się w kolejce do odprawy bezpieczeństwa. Nasze karty pokładowe jednak nie są przyjmowane. Owszem, są dobre, ale na terminalu A. Wracamy. Posiedzimy w samolocie, tutaj trochę ruchu nie zaszkodzi. Latarka znów wzbudza podejrzenia, każą ją rozbierać. W środku są baterie, wszystko OK.
Lecimy na Teneryfę. Po kilku godzinach lądujemy na jej południowym lotnisku. Z północnego byłoby bliżej, ale tam po pamiętnej największej w historii katastrofie, lądują tylko samoloty hiszpańskie. Nimi przylatują po nas Romek i Gabrysia z Melilli. Wieczorem dotrze Piotr z Brukseli. Na lotnisku czeka transfer – sympatyczna pani w sile wieku częstuje sokami i wodą. Przemieszczamy się wzdłuż wschodniego wybrzeża wyspy, stajemy w Radazul w jedynym markecie. Robimy aprowizację i dojeżdżamy do Marina Radazul. Chwila niepewności gdzie jest nasza firma czarterowa i wyładowujemy nasze czemodany.
Jacht wygląda solidnie – Oceanis 45 z 2015 r., wyczarterowany jak zwykle za pośrednictwem Charter Navigator. Właścicielem jest firma Alboran, nazwa taka sama jak morza w zachodniej części Morza Śródziemnego. Po naszej prawej burcie zaokrętowali się Ukraińcy, po lewej polska załoga. Ukraińcy częstują trunkami, nie odmawiamy. Nasza łódka ma dobrą opinię, sprawdza się w ciężkich warunkach, dobrze pływa pod wiatr, jest szybka. Sprawdzamy wszelkie duperelki, rozładowujemy się w kabinach. Próbujemy nawiązać kontakt z rybami przy pomocy wędek na główkach portu, bez efektu. Ale jest niespodzianka. Na pomost wskakuje wystraszona ryba jaszczurnikowata (typowa ryba denna), coś większego pogoniło ją z matecznika. Idzie do lodówki, będziemy na nią łapać w nocy. Wieczorem krótkie słowo na niedzielę o bezpieczeństwie w wykonaniu skippera i ruszamy do portowej knajpki. Tutaj wspaniała kolacja w dobrych nastrojach. Oby tak dalej !
22/01/2017, niedziela
Wstajemy jeszcze w nocy, mamy cel ambitny, dopłynąć do Los Gigantes. Wąż celem uzupełnienia wody pakujemy do zbiornika z dieslem. Na szczęście zbiornik jest pełen i prawie nic nie wchodzi. Prawie. Silnik gaśnie, woda cięższa od paliwa, dostaje się do wtrysków. Trzeba wypompować, spora operacja. Pracują przy tym dwie osoby. Kilka osób udaje się do sklepu celem uzupełnienia zapasów. Trzeba drzeć nieźle pod górę, ale warto - czyjeś czujne oko wypatruje promocję wina – butelka po 1,99 euro. Pomimo sporego zapasu różnych trunków dokupujemy jeszcze 15 butelek. Potem jeszcze kilka. Tak na wszelki wypadek, żeby nie zabrakło. Poza tym mamy zapasy alkoholu z pierwszej wizyty w markecie, w tym rum karaibski.
Po kilku godzinach silnik odpala, uzupełniamy utracone paliwo i wyruszamy o 14-ej. Dla kilku osób to pierwsza przygoda z morzem, a w zasadzie oceanem. Na starcie słońce, wiatr wieje rześko, ponad 20 kn. Na grocie mamy 1 ref, fok w pełni rozwinięty. Płyniemy wzdłuż wyspy w kierunku południowym. Wiatr z każdą chwilą tężeje, przekracza sporo 30 knotów, my się dostosowujemy do warunków. Zakładamy 3-ci ref na grocie, refujemy foka, a i tak prujemy jak szaleni. Płyniemy z wiatrem, dużą trzymetrową falą i prądem. Nic dziwnego, iż w porywach przekraczamy 13 węzłów, a rekordowo notujemy 13,4. Schodząc z grzbietów fal dziób praktycznie niknie w wodzie. Wychodzi z niej tocząc strugi piany. Za rufą też kipiel. Takie warunki dla części załogi są dosyć trudne. Roman i Agata praktycznie nie żyją. No, w zasadzie żyją, ale o tym nie wiedzą. Piotrek i Jurek w swoim żywiole, Janusz też dobrze znosi takie pływanie.
Kiedy mijamy Punta Roja na południowym wschodzie wyspy skręcamy na wschód. Wiatr zakrywany przez wyspę słabnie, morale wzrasta. A słońce powoli zachodzi. Znów płyniemy pod pełnymi żaglami, ale wiatr powoli słabnie. Przed zmierzchem zwijamy szmaty, włączamy silnik. Cudowny zachód słońca w morskiej toni. Mamy jeszcze 20 Mm do celu. O godzinie 21-ej wchodzimy do Puerto de Los Gigantes. W siedem godzin zrobiliśmy 75 Mm, średnio prawie 11 Mm na godzinę! Wejście niezbyt widoczne, tak jak wszędzie wysokie falochrony. Z boku majaczą gigantyczne skały. Miejscówki ciasne, powoli wchodzimy tam gdzie widzimy wolne miejsce. Wolne, ale dla nas ciut za ciasne. Trzeba poszukać nowego. Ster strumieniowy odmawia posłuszeństwa. Robi się mały problem. Jesteśmy zaklinowani pomiędzy pontonami, odległość jakieś 15 – 16 m, my mamy 14. Ciężko się obrócić. Powoli, wykorzystując wiatr i lekko manewrując silnikiem wychodzimy na środek basenu.
Macha do nas marinero, wskazuje miejsce do cumowania longside, ale przy fragmencie stałego nabrzeża. Tak też robimy. Są tutaj dwumetrowe pływy, więc będzie trochę zabawy z cumami. Najniższa woda ma być o 5-ej rano. Też fajnie. Ale stoimy. Kolację jedzą wszyscy, również ci, co nie żyli. Spotykamy zaprzyjaźniony katamaran Lagoon 39 Zbyszka. Przypłynęli mniej więcej w tym samym czasie z Gran Canarii, na pokładzie mają 10 osób. Ich też trochę sponiewierało, jakoś nie mają apetytu. Symbolicznie wypijamy przyniesioną butelkę i idziemy spać. Jak na pierwszy dzień sporo emocji. W nocy raz Jurek, raz Piotrek wstają i poprawiają cumy, do rana nic się nie dzieje.
Tagi: rejs, Kanary, relacja