TYP: a1

Relacja z rejsu, czyli „what went wrong”, jak mawiali starożytni

piątek, 13 października 2017
Anna Ciężadło

Tak się szczęśliwie złożyło, że część naszej tawernianej załogi wybrała się ostatnio w rejs po Chorwacji. Pomysł był z gruntu dobry – chociaż, gdybyśmy wiedzieli, co nas czeka, to... i tak byśmy popłynęli. W końcu nie po to człowiek zostaje żeglarzem, żeby wieść nudne życie.

Jeśli chcecie wiedzieć, jakie niespodzianki nas spotkały, na ile warto wierzyć opiniom internautów i dlaczego bunt maszyn to zupełnie realna opcja, zapraszamy do lektury naszej relacji. A działo się, oj, działo...

 

Dlaczego nie należy wierzyć „internetom”?

Wystartowaliśmy z Trogiru z mocnym postanowieniem odwiedzenia pobliskiej wyspy Solta i nocowania w porcie w Maslinicy. Jeśli spojrzycie na mapę, prawdopodobnie dojdziecie do wniosku, że plan nie był szczególnie ambitny, ale takie właśnie były założenia. Na pokładzie mieliśmy trójkę młodych ludzi (najmłodszy załogant miał 2,5 roku), i chcieliśmy pokazać im, że na morzu jest fajnie. No, bo jest – z tym, że byłoby jeszcze fajniej, gdyby jednak przyjęto nas do portu. A jak się okazało, mimo stosunkowo wczesnej pory, wszystkie miejsca były dawno zaklepane i kazano nam spadać w podskokach.

Co też uczyniliśmy. Lekko zbulwersowani (być może w Chorwacji jest to norma, a nam zwyczajnie brak doświadczenia?), ale wciąż w dobrych humorach, postanowiliśmy śmignąć gdzie indziej. Alternatywną lokalizacją był położony na tej samej wyspie, trochę mniej sławny, za to również mniej oblegany Rogač.

To nawet lepiej, pomyśleliśmy, bo jak wieść głosi, było stamtąd jeszcze bliżej do „uroczego miasteczka Grohote”, gdzie według internautów, miał na nas czekać pyszny miód, wino i lokalna oliwa. No i, jakby to powiedzieć... pamiętacie taki dowcip, w którym się okazało, że na Placu Czerwonym nie rozdają samochodów, tylko kradną rowery? No więc z szumnymi opisami Grohote było podobnie; tzn. były pewne zbieżności: miasteczko istnieje, oliwę prawdopodobnie tłoczą, w każdym razie zlokalizowaliśmy gaj oliwny, a to już coś, a nawet spotkaliśmy jedną pszczołę, co dawało pewną nadzieję na miód. Być może ludzie, którzy opisywali uroki tej mieściny, trafili po prostu na dzień targowy i właśnie dlatego udało im się zaopatrzyć w te wszystkie smaczne rzeczy. My musieliśmy zadowolić się jednym straganem i sklepem. A, i jeszcze pocztą. Ale widoki były całkiem ładne.

Żeby było ciekawiej, pogoda zmusiła nas do pozostania w Rogaču na kolejny dzień; dzięki temu udało nam się stwierdzić, że nasza łódka mocno przecieka, a na pocieszenie - zlokalizować naprawdę fajną knajpkę, położoną tuż nad wodą (łódką o mniejszym zanurzeniu można nawet podpłynąć wprost do stolika), gdzie dawali naprawdę dobrze jeść. No i dowiedzieliśmy się, gdzie podziało się całe lokalne wino ;)

 

Hvar

Z Solty popłynęliśmy w kierunku wyspy Hvar, a konkretnie do portu Stari Grad. Po strasznym „zadoopiu”, które opuściliśmy, była to bardzo miła odmiana, a urokliwe, starożytne miasteczko zrobiło na nas naprawdę duże wrażenie – tym bardziej, że jego mieszkańcy mieli kupę czasu, by doprowadzić do perfekcji sztukę uprawy winorośli - i zamiany jej owoców na dużo szlachetniejszy produkt, niż rodzynki ;) Tamtejsze wino jest naprawdę wyśmienite, szczególnie, jeśli zechce nam się zapuścić nieco dalej od portu i poszukać trunku w butelkach szklanych, a nie takich, jakie zwykle kojarzymy z wodą mineralną.

Pomijając jednak lokalne produkty, należy przyznać, że Stari Grad naprawdę wart jest polecenia: miasteczko pełne jest wąziutkich uliczek, malowniczych, wręcz bajkowych zaułków, małych knajpek, w których rozbrzmiewają rozmaite języki (całkiem często nasz własny) i innych przyjemnych widoków, jakich spodziewamy się po śródziemnomorskim rejsie.

Po południu dzieciarnia udała się na plażę, celem zorganizowania chyba pierwszych w historii wyścigów krabów pustelników. Zwycięzca oddalił się w nieznanym kierunku, ale i tak było wspaniale. Wszystko wskazywało na to, że szczęście nam sprzyja, i że od tej pory to już tylko sielanka. Nic nie zapowiadało kłopotów, i to ewidentnie uśpiło naszą czujność...

Bunt robotów vis a vis portu Vis

Dalszy plan zakładał odwiedzenie wyspy Vis i nocowanie w porcie o tej samej nazwie. Wyruszyliśmy, zwarci i gotowi, tym bardziej, że pogoda była naprawdę piękna; niestety uparcie nie chciało wiać. Zapuściliśmy zatem diesla, ustawiliśmy autopilota, i popłynęliśmy. Problemy zaczęły się zupełnie niewinnie: ponieważ zbliżaliśmy się już do wyspy, Kapitan chciał wyłączyć autopilota i przejąć kontrolę.

Autopilot miał jednak inne plany i odmówił współpracy. Najwyraźniej upoił się władzą, bo stanowczo nie chciał jej oddać, kierując nas wprost na skały. W końcu, mimo ewidentnego oporu materii, Kapitan wygrał – niestety, wystąpiły pewne skutki uboczne w postaci całkowitej utraty sterowności. Żeby było ciekawiej, znajdowaliśmy się w najgorszym możliwym miejscu: centralnie na wprost wejścia do portu. Na dodatek wiatr, wiejący w poprzek szlaku, nieubłaganie znosił nas na skały, na których stała już mała latarnia morska, więc roztrzaskany wrak naszej łódeczki prezentowałby się tam niezwykle malowniczo.

Na szczęście, nasz dzielny Kapitan Jack, z użyciem podróbki steru strumieniowego, zamieszczonego na dziobie, zdołał jakoś wymanewrować nas w bezpieczniejsze miejsce, a zastosowanie awaryjnego rumpla przywróciło nam chociaż minimalną sterowność. Armator, powiadomiony o sytuacji, polecił nam udać się do awaryjnej czerwonej bojki i tam czekać na mechanika albo na inny ratunek. I czekać. I czekać. A w tym czasie port ciągle się zapełniał. W końcu stało się jasne, że jeśli poczekamy jeszcze trochę, to nasza wciąż mało sterowna jednostka w żaden sposób nie będzie w stanie zaparkować w zatłoczonym porcie. Zaczęliśmy zatem mocno nalegać na armatora, żeby uprzejmie przyspieszył procedurę ratunkową. Po licznych telefonach udało się ustalić, że :

a) mechanik żyje;

b) już-już do nas jedzie;

c) będzie czekał na brzegu, więc musimy jakoś zaparkować. Tak, sami. Na pewno damy radę.

Cóż, daliśmy. Pan mechanik okazał się nadzwyczaj sprawny, a nawet (o dziwo!) punktualny – zrobił, co mógł i obiecał dokończyć naprawę kolejnego dnia przed 10.00 rano. Skończył o 9.55. Byliśmy w takim szoku, że nawet fakt, iż naprawa całkowicie rozkalibrowała kompas autopilota (dwa pozostałe nie działały od początku, więc w ostateczności pozostał nam kompas ręczny), nie zrobił na nas większego wrażenia. Zgłosiliśmy ten drobny problem przy zdawaniu łodzi, ale prawdę powiedziawszy, nikt się specjalnie nie przejął – a za kilka godzin kolejna załoga wypływała tą samą jednostką. Cóż, życzymy im szczęścia. Naprawdę im się przyda.

 

Między nami żeglarzami...

Kolejnym miejscem, jakie mieliśmy nadzieję odwiedzić, była Błękitna Laguna. Jeśli chcecie zobaczyć, co nas podkusiło by udać się właśnie tam, zapytajcie Wujka Google o Blue Lagoon przy Dvernikach. Czad, prawda? Niestety, tak to wygląda – ale z drona. Z poziomu pokładu wygląda raczej na płytkie kotwicowisko, więc daliśmy sobie spokój, tym bardziej, że nauczeni doświadczeniem, chcieliśmy znaleźć się w porcie w pobliskiej Maslinicy, zanim znów okaże się, że nie ma w nim już miejsca. No i nie było.

W przypływie desperacji postanowiliśmy udać się z powrotem do nudnego Rogača. Cóż, prawie się udało, chociaż, jak wiadomo, „prawie” robi pewną różnicę. Niestety, jakiś ….syn, mocno ścinając zakręt i zmuszając nas do nagłej zmiany kursu, śmignął tuż przed nami i na naszych oczach zajął ostatnie wolne miejsce. Nie wiadomo, czy widział, że płyniemy z dziećmi, nie wiadomo, czy myślał, że jest szalenie sprytny i czy w ogóle coś miał pomiędzy uszami. Janusz i tyle, nie obrażając normalnych ludzi, noszących to piękne imię.

Po rzuceniu kilku ciepłych słów pod adresem takiego „żeglarza” i bezowocnym obdzwonieniu paru innych (też zajętych) portów, udaliśmy się do zatoki Nečujam na kotwicowisko. Jak się zapewne domyślacie, nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł: kotwicowisko było spore, ale nie puste. Skutkiem tego, kiedy nasza kotwica nieopatrznie puściła, znaleźliśmy się w ciągu kilku sekund BARDZO blisko pewnej niemieckiej łodzi. Tylko błyskawiczna reakcja naszego bosmana (lat 11), który podniósł alarm sprawiła, że nie poszliśmy mocno w koszty, a stosunki polsko-niemieckie nie zostały nadwyrężone bardziej, niż pod Grunwaldem.

Nawiasem mówiąc, ten nocleg uświadomił nam, że nie posiadamy światła kotwicznego na topie, a łańcuch kotwiczny nie ma żadnych oznaczeń, więc tak naprawdę nie było wiadomo, ile go wydajemy. Oj tam, oj tam.

 

Powrót

Kiedy wróciliśmy do Trogiru, naszym pierwszym odruchem było zgłoszenie armatorowi licznych awarii, które sprawiły, że żegluga nie była aż tak fajna, jakby mogła być. Pomijając już nieszczęsną historię z autopilotem, zgłosiliśmy mocno przeciekającą łódkę, wspomniane braki związane z kotwicą, całkowicie niesprawne webasto, brak odczytów wiatromierza (ale tylko po deszczu), brak podświetlenia kompasów (w sumie i tak miały odmienne zdania co do tego, którędy na północ), i tak dalej...

Co powinien zrobić przedstawiciel armatora? Przejąć się? Zawstydzić, że dał nam niesprawną łódkę – a przecież zapłaciliśmy za sprawną?

Otóż, nie skorzystał z żadnej z powyższych opcji - ani nawet nie udawał, że zrobiło to na nim jakiekolwiek wrażenie. Wybuchnął natomiast gromkim śmiechem. Serio-serio. Stwierdził, że to przecież żaden problem, on pływał bez oświetlenia kotwicznego 15 lat i nigdy nic się nie stało, webasto wcale nie jest potrzebne, bo w sumie to jest ciepło, a łódka przecież aktualnie nie przecieka, bo nie pada. To w ogóle o co nam chodzi?

 

Wnioski

Jak widzicie, rejs nie przebiegał zupełnie zgodnie z planem, a wręcz obfitował w urozmaicenia. Może poniekąd jest to nasza wina, bowiem na pokładzie były aż dwie baby – czyli od razu wiadomo, kto był przyczyną wszelkich nieszczęść ;)

W sumie to dziwne, że po drodze nie spotkał nas żaden porządny sztorm – ale kto wie, może następnym razem...? Bo, mimo wszystko, było wspaniale. Naprawdę wspaniale. Chętnie popłyniemy jeszcze raz.

Tagi: rejs, relacja, Chorwacja
TYP: a3
0 0
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 23 listopada

Francis Joyon na trimaranie IDEC wyruszył z Brestu samotnie w okołoziemski rejs z zamiarem pobicia rekordu Ellen MacArthur; zameldował się na mecie po 57 dniach żeglugi, poprawiając poprzedni rekord o dwa tygodnie.
piątek, 23 listopada 2007