TYP: a1

Relacja z rejsu. Azory cz. 1

wtorek, 9 października 2018
Jurek Cygler

Wylot na Azory dzisiaj, 5 osób leci z W-wy, jedna z Wrocławia, dwie z Niemiec. Spotkać się mamy w Lizbonie, stamtąd wieczorem start na archipelag. Maciek w Lizbonie jest od rana, reszta zjawi się tam wieczorem. Sam pomysł żeglugi po tym akwenie dał kolega, z którym mieliśmy tutaj pływać, ale później wypadło mu jakieś wesele lub inne nieszczęście w rodzinie, i odpadł z ekipy.

Piątek, 14/09/18

Po wylądowaniu grupy warszawskiej ładujemy się do autobusu, chcemy się przedrzeć na terminal drugi. Stamtąd ma być lot do Ponta Delgada. Owszem lot jest, ale leci Ryan. Jurek F. i Małgosia pozostają, reszta wraca autobusem na jedynkę. Autobus wozi gratis, można jeździć. Chcemy się odprawić. Dla ekip lecących TAP-em odprawa jest w zasadzie poza kolejką, sami drukujemy papiery do bagaży, karty pokładowe. Bagaż Jurka C. i Agi jest ponadwymiarowy, kierują nas do odpowiedniego miejsca, jest ono jednak na innym piętrze. Bierzemy bagaże i w drogę. Reszta bez chwili zastanowienia również robi to samo - zabiera swoje bagaże z taśmy i próbuje nas gonić. Bezskutecznie. Nieco zdezorientowani nie wiedzą co począć ze swoimi bagażami. Stopień desperacji rośnie z każdą minutą. W zasadzie nie wiedzą, czego sami szukają, napisy nic im nie mówią. Muszą zasięgnąć języka gdzie jest właściwy Gate. Krzysiek dopada jakąś cleaning women. Taka zwykła kobiecina z mopem, ale w rękawiczkach – ten fakt sugeruje, iż może to jednak jakaś stewardesa. Ona nieco przestraszona, oni po lekkim alkoholu próbuję z nią nawiązać kontakt, forma coraz bardziej agresywna: „sprechen sie deutsch ?”, a przy braku odpowiedzi: „co ty k… po niemiecku nawet nie umiesz ?” W końcu trafiają na odprawę bezpieczeństwa. Oczywiście z bagażami głównymi na plecach. Z tychże bagaży zabierają im alkohol. Ale kontrola bardzo wybiórcza, oprócz wódki kontrolerów nic nie interesuje, nawet bagnet w plecaku Krzyśka. Wódę na pewno zniszczą komisyjnie, i to chyba jeszcze dzisiaj wieczorem. Przy okazji Maniek gubi gdzieś portfel z jakąś gotówką. Jurek C. i Aga odprawiają się bez przeszkód przy stanowisku dla bagaży ponadwymiarowych ( choć nie tak łatwo było je zlokalizować ), wkraczamy na tren odlotów. Tam spotykamy Maćka i w komplecie ( choć niektórzy mocno wściekli ) ładujemy się na pokład samolotu. Tak jak zawsze, największe dramaty morskie rozgrywają się jednak na lotniskach.

Tuż przed północą lądujemy na Azorach. Tam czeka na nas transfer do hotelu. Ten jest przy samej marinie. Jutro chcemy się zakwaterować i ew. wystartować, ale to zależy od pogody. Zakwaterowanie idzie szybko, sprawnie. Jeden z pracowników hotelu pyta skąd jesteśmy. Zna jedną z naszych drużyn piłkarskich, to Legia Warszawa. Kwitujemy, iż obecnie ten zespół to katastrofa, facet śmieje się i przyznaje rację. Tymczasem pogoda nie jest najlepsza, silnie wieje. Się zobaczy jutro.

Sobota, 15/09/18

Rano po śniadaniu nawiązujemy kontakt z bosmanem, ksywa - Pepe. O 12-ej możemy zacząć odbierać jacht. Do południa włóczymy się po miasteczku, ma swój klimat. I swoje piwo oczywiście. Jezdnie i chodniki wyłożone kostką z lokalnych skał w różne esy floresy. Ładnie to wygląda. Przyjemnie zaskakują nas ceny w knajpkach, w zasadzie niższe niż na Mazurach. Przed 12-ą wymeldowujemy się z hotelu i na piechotę idziemy do mariny. Mamy dosłownie kilka kroków do zrobienia. Trochę czekamy przy wejściu, niebawem pojawia się Pepe. Sympatyczny młody facet, jak zresztą każdy normalny żeglarz. Idziemy do naszej konstrukcji, Dufour 450 Grand Large. Jacht odbieramy dosyć długo, aczkolwiek nie jest skomplikowany. Na koniec odbioru pytamy o wędkowanie. W porcie teoretycznie nie można, ale pokazuje nam jak to się robi w praktyce. Krótka żyłka przywiązana do kija od szczotki, należy ją ciągnąć przy pomoście i ryby będą. A do szczotki w wodzie nikt się nie przyczepi. Łódka wyczarterowana jak zwykle poprzez Chater Navigator. Wyboru zresztą dużego nie ma, jest dostępnych jedynie osiem łódek na archipelagu. Odprawa trochę trwa, co nic nie zmienia bo wieje jak cholera i o wyjściu dzisiaj nie ma mowy. II wachta robi zakupy, ształujemy się. Skoro nie płyniemy, możemy zacząć degustować local wine. Za rufą zbierają się spore ryby. Efekty pojawiają się szybko. Łapiemy pełne wiadro ryb, w tym smakowite lisy. Łapie każdy kto chce. Śliwa złapał naprawdę ładną sztukę, ryba spada z haczyka na pomost. Ten schodzi momentalnie do parteru, goni rybę na czworakach. Wyścig trwa ładnych kilka metrów, jest na co popatrzeć. Wygrywa ryba, spada do wody i ratuje własną łuskę. W pewnym momencie ryby przestają interesować się przynętą, a są naprawdę dorodne. Jak nie chcą po dobroci, to mamy inny sposób. Jurek C szykuje kuszę, strzela, ale pierwsza schodzi z widelca. Druga już nie ma jednak żadnych szans. To też sympatyczna lisa. A mogły grzecznie chwytać pyszczkiem przynętę. Potem część smażymy, część filetujemy. Mocno popijając. Dzisiaj i tak nie wypłyniemy.

Niedziela, 16/09/18

Rano nadal pogoda nie rozpieszcza, wieje bardzo silnie, czasem pada. Fala olbrzymia, co jakiś czas przewala się przez 10-o metrowy falochron. Uzupełniamy jeszcze zakupy i dalej łapiemy ryby. Też z bardzo dobrym efektem. Wg. prognozy w nocy ma siadać, sztorm odchodzi na północny zachód ( tam gdzie płyniemy ) ale na razie nic tego nie zapowiada. Maciek i Jurek C. idą do biura mariny zrobić odprawę. Przebiega to błyskawicznie. Jacht lokalny, wiedzą o nim wszystko, mają nawet listę załogi. To wy? Tak to my, więc wszystko OK. Pytają kiedy wypływamy – mamy taki niecny i podstępny plan żeby to zrobić dzisiaj wieczorem. Twierdzą, iż jesteśmy odważni. Być może mają rację, przez wrodzoną grzeczność nie negujemy tego faktu. Po południu rzeczywiście wiatr siada. Pomiędzy jedną a drugą burzą rzucamy cumy i startujemy o 17.15. Fala spora, ale nie taka jak rano, max. 3  - 3,5 m. Wieje już normalnie, 25, w porywach do 30 kn. Stawiamy żagle tuż przed zachodem słońca. Zachód zresztą przepiękny, robi wrażenie na każdym. Bujamy się na szmatach, ale wiatr niestety wyraźnie słabnie. Fala nie, ocean rozbujany. Wiatr nierówny, 10 – 15 kn, oczywiście dokładnie w mordę. I coraz słabszy. Prędkość spada nam do 3 – 3,5 kn, żegluga na żaglach traci jakikolwiek sens. Idą w dół, odpalamy katarynę. No i zaczyna się jazda. Fala duża, my musimy płynąć dokładnie pod nią. Jacht wyskakuje na jej grzbietach i wali z łoskotem w doliny. Załoga reaguje różnie, większość oddaje hołd Neptunowi ( jak to się mówi: wszyscy rzygali, tylko kapitan wymiotował ). Na całą załogę dobrze znoszą warunki tylko Aga i Jurek C. Drogę pokonujemy szybko, nad nami rozgwieżdżone niebo. Ok. 4-ej widać poblask światła latarni Contendas na południowo-wschodnim brzegu Terceiry. Nieco zwalniamy gaz, morze też spokojniejsze. Ale nadal bez korzystnego wiatru, są tylko słabe powiewy. Niebawem będziemy na naszej pierwszej z docelowych wysp.

Poniedziałek, 17/09/18

O 09.48 cumujemy w marinie Angra Do Heroismo, są Y-bomy, łapiemy się w pierwszym od wejścia. Wejście zresztą dosyć chytrze ukryte, nie widać nabieżników. Na niecałą milę przed wejściem dostrzec można było zielone i czerwone znaki strzegące wejścia do mariny. Od razu robimy odprawę, też zresztą bardzo szybką. Procedura taka sama: jak nazywa się jacht ? Kto jest skipperem ? I to wszystko. Opłata przy wyjściu z mariny. Podoba nam się tutaj, nad nami rozpościera się przepiękne miasteczko – wpisane jest na listę UNESCO. Po krótkiej naradzie postanawiamy pozostać tutaj dwa dni. Dzisiaj zwiedzimy z buta miasto, jutro autem interior. Najpierw kąpiel w morzu, prysznic i można zwiedzać. Miasto niesamowicie piękne. Malownicze domki, strome wąskie uliczki. I co jest najważniejsze, żadnego tłoku. Turystów jak na lekarstwo. I bardzo dobrze. Wdzieramy się do starej twierdzy, otoczonej olbrzymim murem, na nim stare armaty. Jednak w jego głębi widać armaty, ale takie bardziej nowożytne. I wstęp wzbroniony. Na terenie zamku tak jak  i w przeszłości przebywa wojsko. Cała twierdza to jednostka wojskowa. Znajduje się tutaj najstarszy szpital wojskowy świata, wybudowany w 1580 r przez Hiszpanów, lazaret dalej pełni swoją funkcję. Wracamy do miasta. Tutaj na jednym z uroczych placów pijemy piwo i wracamy na jacht. Ryb łapać nie wolno. Co prawda nie ma zakazu, ale jak wyciągamy pierwszą rybę wyskakuje bosman i sygnalizuje, iż nasze zajęcie jest prohibited. Trudno, jak zamykają biuro mariny wyciągamy ponownie sprzęt i wyciągamy kolejne sztuki. Maciek z Jurkiem C. wypływają pontonem na pełny ocean. Z wędkami, ale nic nie chce się złapać. Zaaferowani łowiectwem nie zauważają utraty jednego z wioseł. Poszukiwania nic nie dają, ponton, bez ryb i wiosła, ale z załogą wraca do mariny. Potem kolacja, z pyszną zapiekanką warzywno – rybną. Po kolacji dyskusje w kokpicie, na szczęcie poglądy wszyscy mają normalne, więc nie ma swarów. Dobrej zmiany nie popieramy.

Postój: 38o 39’ 150” N, 27o 12’ 953” W

Wtorek, 18/09/18 

Poranek mieszany, trochę słońca, trochę chmur, pojawia się też przelotna mżawka. Część załogi kąpie się w morzu, plaża tuż przy marinie. Od 12-ej mamy mieć dwa auta, zwiedzimy wysepkę. Płacimy w marinie za postój. Za 2 doby z łazienkami, prądem, wodą kasują 64 Euro. Bardzo przyzwoicie. Auta odbieramy punktualnie. Małe, ale dla nas wystarczą. Tylko Krzysiek pozostaje na jachcie, chce łapać ryby. Autka mają małe silniki, a tutaj dosyć stromo. Pod pierwsze wzniesienie Fiat ledwo wjeżdża na I biegu, jeszcze trochę a trzeba będzie wysiadać i popychać konstrukcję. Trochę trwa zanim wyjeżdżamy z miasta, uliczki wąskie, spora część jednokierunkowa. W końcu wpadamy na autostradę, kierujemy się w centrum wyspy, chcemy zobaczyć jaskinię. Ale żeby wjechać na autostradę trzeba przejechać przez rondo. Niby nic trudnego, ale przez środek ronda wali stado krów, jest też ich opiekun. W zasadzie tutaj to standard, ale w większości przypadków bydło posuwa do domu samo. Dojeżdżamy do pierwszego celu, ale jaskinia zamknięta, otwierają dla turystów za 2 godziny. Informuje nas o tym jakaś para. Rozmowa po angielsku, ale wkrótce na pytanie skąd jesteśmy pojawiają się szerokie uśmiechy. To para z Kanady, ale polskiego pochodzenia, kobieta mówi płynnie swojskim narzeczem. Pakujemy się do aut, jedziemy na północ wyspy, w kierunku Biscoitos. Tam są pięknie zlokalizowane punkty widokowe. Pogoda wyśmienita, choć obok przechodzi deszczowa chmura. Potem kolejne punkty, przy których stajemy. Po drodze krowy idące całą szerokością drogi, idą same. Wiedzą gdzie mają skręcić, tak też robią. Trafiamy na niesamowitą plażę. Brzeg to zwały porowatej, czarnej lawy, pomiędzy nimi oczka wodne. Do każdego jest doprowadzona betonowa ścieżka i schody. Od strony pełnego oceanu przybój nanosi świeżą wodę, skały nagrzane, oddają ciepło wodzie. Pływa się jak w podgrzewanym basenie. Następnie podjeżdżamy pod Matias Simao – przepiękny punkt widokowy, położony na 150 metrowym klifie. Trzeba podchodzić ostro pod górę, ale warto. Tam gdzie zostały nasze auta rośnie figowiec, niektóre owoce są już doskonałe. Zrywamy te najdojrzalsze i dalej, na zachód wyspy. Jeszcze kilka krótkich postojów z pięknymi widokami ( oraz jeszcze raz krowy na całej szerokości drogi, oczywiście idące samopas ) i wracamy do jaskini. W zasadzie to nie jaskinia, ale krater wulkanu. 2000 l. temu lawa szukała ujścia i znalazła je w tym miejscu. Teraz to niesamowita pieczara, idąca stromo w dół. Na dole okresowo pojawia się woda, obecnie jej nie ma, można zejść na samo dno, co też czynimy. Potem powrót pod górę, niecałe 100 m.

 

Jedziemy do drugiej jaskini – ta jest już klasyczna. Na wejściu dają każdemu kaski, jak się okaże, bardzo przydatne. Do zwiedzania udostępniona jest tylko część. Jaskinia surowa, nie ma żadnych chodników, czasami trzeba się mocno schylać. Co jakiś czas słychać jak ktoś wali kaskiem w strop. Potem jedziemy do dymiącego krateru wulkanu. Pachnie siarką - no cóż, jak się prowadziło dziarski tryb życia to do piekła trzeba się powoli przyzwyczajać. Widoki przepiękne. Intensywna zieleń o różnych odcieniach, pokreślona nutką siarki oraz cała gamą innych kolorów. Mamy jeszcze trochę czasu. Objeżdżamy wyspę od wschodu, przy marinie w Praia Da Vitoria stajemy coby coś skąsać. Po naradzie wybieramy stek po portugalsku. Mają świetną wołowinę, zaraz zobaczymy czy to prawda. Steki mają być wypieczone „medium”. Kucharz jednak do dupy. Podane ładnie, ale o konsystencji podeszwy. Nastrój łagodzi piwo kuflowe. Maciek jako kierowca pije dwa. Na deser podają 2 rodzaje nalewek, i wracamy do naszej mariny. Po drodze robi się bardzo ciasno, po obydwu stronach kupa samochodów, jakiś odpust w kościele. Ludzi masa, chyba mocno tutaj grzeszą. Przeciskamy się powoli, z naprzeciwka robi to jakiś motocyklista. Miejsca jednak za mało. Jego lewa kierownica i nasze lewe lusterko zaczepiają się. Rzuca lekko autem, motorem nieco więcej, ale oba pojazdy zachowuje równowagę. Na szczęście nic się nie stało. O zmroku docieramy na jacht, zrobiliśmy też nieco zakupów. Cała wycieczka, łącznie z wypożyczeniem aut, opłatami za zwiedzanie, lunchem, kosztowała 30 Euro/os. Ceny bardzo przystępne.

Wyspa przepiękna, tonąca w zieleni o różnych odcieniach. Przy drogach niesamowita ilość hortensji, rosną wszędzie. A ich barwy jak nigdzie na świecie. Domki niesamowite. Niezbyt duże, czasem o fantazyjnych kształtach i cudownie pomalowane. Poza tym często inkrustowane lokalnymi kamieniami w różnych barwach. Czysto, schludnie. I kompletnie brak turystów. Noc spędzamy w marinie, jutro następna wyspa, choć z wiatrem ma być kiepsko. Jeszcze kilka słów o samej wyspie. Nazwa –„Terceira” ( „Trzecia” ) – wynika z faktu, iż została odkryta jako trzecia w archipelagu. Pierwszymi odkrywcami tych terenów byli Kartagińczycy w IV w p.n.e., znaleziono na wyspach ich rysunki na skałach. Na wyspie znajduje się baza US Air Force, po dotacjach z kontynentu daje drugą część dochodu wyspy. Clou zwiedzania wyspy to touradas a corda. Polega to  na tym, iż wypuszczany jest byk trzymany na długiej linie, a ludzie próbują podejść jak najbliżej do zwierzaka. Zwierzaki przeganiane są po ulicach, wśród tłumu. Tradycja wzięła początek z okresu wojen z Hiszpanami. Kiedy ci zaatakowali wyspę, wypuszczono byki. Te goniąc najeźdźców po wąskich uliczkach skutecznie załatwiły sprawę, i to bez jednego wystrzału. Obecnie ofiar zbyt dużo nie ma, w 2011 zostało rannych zaledwie trzysta osób.

Środa, 19/09/18

Startujemy punktualnie o 7-ej. Naszym celem jest Graciosa, najmniejsza wysepka grupy centralnej Azorów. Jest słonecznie, ciepło, potem gorąco. Wiatr bardzo słaby, ale stopniowo coś go czuć. Za burtę wypada odbijacz, jeszcze idziemy na silniku. Podejmujemy go od rufy. I solidnie wiążemy. Mamy ich obecnie sześć, ale coś chodzi po głowie, że na starcie było siedem. Potem stawiamy żagle. Wiatr powoli coraz lepszy. Nastroje też. Po prawej burcie pojawia się coś w wodzie, jak zwykle delfiny. Po jakimś czasie coś znacznie większego, jasny grzbiet, olbrzymie cielsko. Poza tym wypuszcza fontannę wody. Wieloryba chyba każdy z nas widzi po raz pierwszy. Zwierza pierwszy dostrzega Śliwa. Nastrój coraz lepszy, choć na wędki nadal nie ma brań. Wiatr powoli tężeje do 30 knotów, ale nasza wyspa już blisko, więc bez nerwowych reakcji z żaglami, nadal pełne. Próba nawiązania kontaktu przez VHF nie daje rezultatu. Wchodzimy zatem bez zapowiedzi. Wejście dobrze widoczne, ale bardzo wąskie. Wewnątrz same motorówki oraz kurty rybackie, i to niewielkie. Stoi jeden mały jachcik pod banderą hiszpańską, stajemy obok niego na Y-bomie. Natychmiast chcemy się zaczekować, Maciek idzie do biura portu. Pierwszą informację jaką uzyskuje, to gdzie jest najbliższy kościół. Miejscowi, tak jak i na Terceirze,  muszą tu jednak mocno grzeszyć. Potem okazuje się, iż nic nie zapłacimy, bo to porcik rybacki a nie marina, nie ma stawek za jachty. Możemy stać do momentu, kiedy ktoś nas nie wyrzuci. Woda i prąd również gratis. Do jutra do 11-ej raczej nikt na nasze miejsce nie przypłynie. Od tego momentu port podoba nam się jeszcze bardziej. Cała wyspa liczy 4 tysiące mieszkańców, diabeł mówi tutaj dobranoc. A w zasadzie dawno to powiedział i stąd uciekł. Totalne peryferie europejskiej cywilizacji. Jest jeden market i jeden bar. Oraz przyzwoita plaża, z której korzystamy. Oprócz nas i trzech Hiszpanów z sąsiedniej łódki nie ma żadnych turystów. Ludzie żyją tutaj własnym rytmem, bardzo spokojnie. Tutaj czas zatrzymał się wiele lat temu. To widać i czuć. Malownicze skromne domki, w zasadzie dwie ulice na krzyż. Jedyny większy budynek to dom spokojnej starości, ufundowany przez jakiegoś pisarza. W porcie są ryby, można łapać bez żadnego problemu, w końcu jesteśmy u rybaków. Z jednego z kutrów rozładowują spore sztuki. Na siatkę jednak można coś złapać. Wędki za burtę i pojawiają się pierwsze okazy w wiadrze. Potem w ruch idzie kusza. Niestety odłamuje się kolba, jest problem z jej nabiciem. Pod wodą w ogóle to już będzie niemożliwe. Jednak udaje się napięć jedną gumę, po chwili pierwsza lisa zostaje trafiona, ale schodzi z widelca. Opada na dno, nie jest zbyt głęboko, Jurek C. nurkuje i wyciąga zdobycz na pokład. Po chwili mamy drugą taką samą. Do tego kilka na wędkę i mamy śniadanie. Potem idziemy spać.

Postój: 39o 03’ 123” N, 27o 58’ 157” W

Czwartek, 19/09/18

Rano czekamy na otwarcie lokalnego sklepu, trzeba coś dokupić. Otwierają o 9-ej, jesteśmy pierwszymi klientami. Robimy zakupy i w drogę. Chcemy dopłynąć do Horty na Faial, najbardziej wysuniętej na zachód wyspy z grupy centralnej. A w zasadzie na krańcu Europy, dwie pozostałe leżą już bowiem na płycie amerykańskiej. I oddalają się z prędkością 2 cm rocznie na zachód. Tak jak cała Ameryka. Może to niewiele ( z taką prędkością rosną nam paznokcie ), ale jednak sp….lają. Tuż poniżej Azorów znajduje się płyta afrykańska. Dzięki temu pojawił się archipelag, przy tak silnych ruchach tektonicznych powstały liczne wulkany i ich działalność spowodowała narodziny wysp. Ostatni z wulkanów wybuchł pod wodą tuż na południowym zachodzie Faial ( Vulcão dos Capelinhos ) w 1957 r., dzięki niemu wyspa powiększyła się o nowe terytorium wielkości 1,5 km2. Cała ejakulacja trwała 1 rok. Ale do rzeczy. Wiatr będzie gwizdał równo, niestety w pysk. Słonecznie i bardzo ciepło. Opuszczamy bardzo gościnne Vila Do Praia i stawiamy szmaty. Wiatr początkowo przy wyspie w gr. 25 kn. Potem szybko tężeje do 32-34 kn. Refujemy grota i foka. Jacht idzie ostro pod wiatr, robi 7 – 8 knotów. Fala też niekiepska. Jak zwykle w standardzie pokazują się delfiny. Zmieniamy halsy, ale silny wicher ma wpływ na nasz kurs, dryf jest zauważalny. Podchodzimy pod brzeg Sao Jorge, wiatr słabnie do 24 kn. Znów idziemy na pełnych żaglach. Odchodzimy od brzegu, po jakimś czasie wiatr znów silny, przekracza 30 kn. Nie refujemy się, zyskujemy trochę na prędkości, 8 knotów już w standardzie. Kolejny zwrot i jest branie na wędkę Maćka. Obok nas przepłynęło stado tuńczyków, jeden zaatakował przynętę ośmiorniczkę i momentalnie urwał linkę. Nie było stalowego przyponu. Zmiana przynęty ( tym razem ze stalowym przyponem ) i kolejne branie. Tym razem wzięła mewa. Maciek powoli zwija żyłkę, ptak walczy dzielnie w powietrzu. Woblera ma w pysku. Udaje się ją ściągnąć bezpiecznie na pokład. Bez problemów odhaczamy przynętę, ptak odlatuje. Siada na wodę i odpoczywa, po chwili jest już w powietrzu. I dobrze. Ktoś przez przypadek włącza na ploterze alarm człowiek za burtą. Ploter co kilkanaście sekund drze mordę, każe zawracać po topielca. Za cholerę nie możemy wyłączyć alarmu. Wyłączamy cała elektronikę, włączamy ponownie, nic to nie daje. Następnego dnia zgłosimy to armatorowi, coś poradzą. Kolejna mewa na woblerze Maćka. Wygląda to gorzej, zahaczyła się skrzydłem. Ściągana tonie w falach, ale w końcu zrywa się sama z przynęty i odlatuje o własnych siłach. Na woblerze pozostaje kilka piórek. Chyba jej odrosną. Potem aż do wieczora mewy chcą atakować tę samą przynętę, na szczęście bez efektu. Wiatr na tyle silny i niekorzystny, iż halsować to będziemy do rana. Kiedy dochodzimy niedaleko zachodniego brzegu Sao Jorge zrzucamy żagle i zapalamy motor. Idziemy prosto pod wiatr, ten jest silny, fala wysoka. Kadłub z łoskotem wali w kolejne ściany wody. Wypada z oprawy lampa podsalingowa, wisi na przewodach, początkowo dwóch, potem jednym, w końcu gdzieś idzie szlajać się w oceanie. Do Horty dojdziemy w nocy. Wchodzimy o zmroku w Canal Do Faial. Przed 22-ą wchodzimy do mariny. Jest kilka wolnych miejsc, cumujemy spokojnie. Dzisiaj popływaliśmy równe 12 godzin, z powodu halsówki zrobiliśmy w sumie 105 Mm.

Postój: 38o 31’ 964” N, 28o 37’ 534” W

 

 

Tagi: rejs, relacja, Azory
TYP: a3
0 0
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 23 listopada

Francis Joyon na trimaranie IDEC wyruszył z Brestu samotnie w okołoziemski rejs z zamiarem pobicia rekordu Ellen MacArthur; zameldował się na mecie po 57 dniach żeglugi, poprawiając poprzedni rekord o dwa tygodnie.
piątek, 23 listopada 2007