Z wypłynięciem z Hammerhavnen nie było nam śpieszno. Tym bardziej, że kolejne porty były przez innych znajomych żeglarzy opisywane jako nieciekawe i duże. Dlatego wyruszyliśmy wczesnym popołudniem, na chwilkę zahaczając o Vang, gdzie zwiedziliśmy młyn wodny i ruszyliśmy na nocleg do Hasle.
Fot. Bartłomiej Miłek |
W punkcie informacyjnym Karolina dorwała tu malutki przewodnik, w którym były opisane porty - w tym port w Arnager. Port wyglądał bajecznie, niestety jest tam miejsce tylko na góra trzy jachty o zanurzeniu do 2 m. Kolejna noc w dużym porcie nam jakoś nie leżała, postanowiliśmy więc zaryzykować i popłynąć do niego zamiast nocować w Rone. Gdyby nam się to nie udało, to popłyniemy już do Polski i tam trochę pozwiedzamy.
Do Rone oczywiście też zawitaliśmy dosłownie na pół godziny aby zatankować ropy na podróż powrotną, bo zapowiadają brak wiatru. Gdy tylko bak był pełen ruszyliśmy dalej. Niedaleko Rone natrafiliśmy na ogromną ławicę meduz (jeśli można to tak nazwać). Przez prawie pół godziny woda wokół nas mieniła się tymi stworzonkami, które majestatycznie i ze spokojem poruszały się w tylko sobie znanym kierunku.
Fot. Bartłomiej Miłek |
Do portu w Arnager rozpoczęliśmy podchodzenie po godzinie 20.00. Przed portem jest dość rozległa rafa, którą według GPS można ściąć płynąc bliżej brzegu. Jakże mylne było to założenie. Na szczęście można liczyć na rybaków, którzy ostrzegli nas przed tą podwodną pułapką i w porę zawróciliśmy opływając całą rafę i podchodząc do portu od południa. Mieliśmy ogromne szczęście - byliśmy trzecim jachtem, który zapragnął tam zacumować. Gdy tylko dobiliśmy do brzegu poszliśmy podziękować rybakowi za jego czujność. Po powrocie na jacht zerknąłem na GPS - według niego staliśmy obok portu a nie w nim. Niby parę metrów ale jednak robi różnicę. Wniosek aby nie ufać ślepo nawigacji satelitarnej - na szczęście ta lekcja była dla nas tania ponieważ nic się nie stało.
Słońce zaczęło zachodzić więc wybraliśmy się na wieczorną kąpiel - tym bardziej iż na tutejszej plaży nie było nikogo. Zaliczyliśmy chyba najpiękniejszy widok podczas tej wyprawy. Morze było spokojne a zachód z portem na końcu długiego, drewnianego mola w tle był bajeczny, wyglądał jak port z pocztówki. Na szczęście mieliśmy przy sobie aparaty i uwieczniliśmy tę chwilę. Po zachodzie zrobiło się nam trochę zimno więc wróciliśmy na jacht. Znów było na co popatrzeć - tym razem zaliczyliśmy wschód księżyca i to w pełni. Jeśli ktoś ma ochotę zażyć spokoju gdzieś na końcu świata to polecam ten port. Wprawdzie nie ma tu za bardzo co zwiedzać ale jest cisza, spokój i wszechobecna natura nawet tutejsze owce wyszły wczesnym rankiem z lasu aby zażyć kąpieli w morzu.
Fot. Bartłomiej Miłek |
Po śniadaniu dziewczyny zarządził plażing-smażing, wytrzymałem całe dwie godziny zanim zaczęło mnie nosić, dostałem zadanie uzbierania trzech słoików piasku celem zabrania ich do domu do szklanej wazy ze świeczkami. Tutejszy piasek jest wręcz biały i bardzo drobny, doskonale nada się do ozdoby. Zadanie wykonałem i co dalej. Znów zaczęło mnie nosić więc wybraliśmy się na spacer wzdłuż plaży. Po powrocie obiad i zwiedzanie okolic - niedaleko znajduje się lotnisko a obok pasa startowego kurhan, z którego wydobyto parę zwłok, jeśli dobrze pamiętam z epoki brązu. Po powrocie z pieszej wycieczki wróciliśmy na jacht - czekała nas długa i zapewne męcząca podróż do Polski ponieważ zapowiadali 0-1 w skali Beauforta. Podróż przy akompaniamencie silnika, wiele piosenek to on nie znał, dokładnie jedną, ale śpiewał ją nam całą noc. Pierwszą wachtę objęła standardowo Agata, później Karolina, Domin i znów Agata. Ja w swoim cieplutkim sztormiaczku podsypiałem na pokładzie całą noc i rozmyślałem o kolejnym i obecnym rejsie, który się już kończył a który to zostanie w mej pamięci aż jakiś Alzheimer mi go nie zabierze.
Fot. Bartłomiej miłek |
Nad ranem zobaczyliśmy polski brzeg. Gdy minęliśmy główki Dziwnowa podałem kapitanatowi portu iż wróciliśmy z morza w komplecie cali i zdrowi. Usłyszałem zimne „przyjąłem” i zakończyliśmy rozmowę. Mimo iż do portu macierzystego zostało nam jeszcze godzina drogi, to dla mnie rejs tak jakby się już skończył. Na szczęście są już plany i chętni na kolejny rejs za rok.