Rejs w styczniu zorganizował niejaki Kropa. Typ pochodzi z Wrocławia, zajmuje się organizowaniem turystyki, na dużą skalę. Zaczynamy w Le Marin, na Martynice, 11/01/2020. Wynajętych jest 5 katamaranów Lagoon 400, 40 i 42. Załogi przydzielone do łódek, do każdej przypisany skipper, w tym niżej wymieniony. Teoretycznie mamy płynąć razem, ale taki pomysł naprawdę nie ma najmniejszych szans na realizację.
Załogi zlatują się na wyspę w różnych porach, niektórzy są tutaj już od dwóch dni. Ostatni docierają do mariny w sobotę ok. 22-ej. Nieco pada, całe szczęście, że nie śnieg, w końcu styczeń. Ogólne powitania, jakiś drink, coś na ząb, w tym kiełbasa z dzika. Oczywiście zainfekowanego wiadomym wirusem. Lot spokojny, choć ze względu na koszty realizowany przez Air Menel Line, w tym przypadku – Level. Ale wszyscy dotarli. W tym jedna osoba bez ważnego paszportu. Potem spokojnie lulu. Jutro aprowizacja, odbiór jachtów, odprawa i w drogę. Dalszy ciąg wspomnień dotyczył będzie historii jednego jachtu
12/01, niedziela
Ci którzy przybyli wcześniej, zrobili podstawowe zakupy, w tym zabunkrowali wodę pitną. Potem II wachta kończy aprowizację, bosman z czarterowni udziela standardowych informacji o jachcie. Jest dokładny, robotę wykonuje poprawnie. Wymienia uszkodzony stoper prawego fału od pontonu. Nie rości też pretensji do uszkodzonego dziobu pontonu. Potem załatwiamy papiery w biurze Corail Caraibes. Na pokład melduje się Joasia. Wymienia się z koleżanką z innej jednostki. Tyle że nie posiada ważnego paszportu. W związku z powyższym odprawiamy 9 osób, dziewczyna będzie miała status migrantki. Odprawa graniczna odbywa się w stacji benzynowej, pompiarz ma uprawnienia urzędnika państwowego. Kompletnie nie interesuje go, co wklepujemy w komputer. Dla ułatwienia z francuską klawiaturą. Przystawia pieczątkę, po opłaceniu drobnej opłaty możemy wypływać. Pozostałe jachty, a w zasadzie ich załogi cechuje dziwna ospałość. Nie mają zrobionych odpraw, nie wiedzą, kiedy wypłyną, ogólnie brak napędu. Niektórzy przestraszeni wiatrem, ponoć ma wiać do 40 knotów. Nasza prognoza mówi co innego. Poza tym warunki na tym akwenie są prawie niezmienne od tysięcy lat, cyklony występują tylko jesienią. My wypływamy zgodnie z założeniem w południe, pozostali zostają. W końcu każdy może mieć jakiś problem. Szklaneczka rumu zgodnie z obyczajem idzie za burtę, dla Neptuna. Pogoda przyzwoita, choć sporo chmur. Passat w standardzie, 25 knotów z NE. Dla większości to pierwsze wrażenia z pełnego morza, a w zasadzie pierwszy kontakt z oceanem. Może być różnie. Baksztag, spora fala, z każdą milą coraz większa. Najgorzej rozkołys znosi Olek. W kopalni, gdzie pracuje, przechyłów w zasadzie nie ma. Trudno, dzisiaj odrobi swoją pierwszą morską szychtę, potem będzie chyba lepiej. Pozostali znoszą podróż z mniejszym dyskomfortem, niektórzy zaopatrzeni w paski ze scopolaminą. Przy północnym brzegu St. Lucii, fale osiągają dzisiejsze maximum, niektóre dochodzą do 3 metrów. Napędza je wiatr wiejący do 30-31 węzłów. Niesiemy tylko foka (może jednak przywieje te 40 knotów ? ), prędkość łódki przyzwoita, okresowo przekraczamy 7 knotów. Jak na wypełniony po brzegi 40-stopowy turystyczny katamaran, całkiem nieźle. Na postój wybieramy zatokę Rodney Bay, niebawem się ściemni. Nie ma co się włóczyć po nocy. Jak na pierwszy raz dla załogi wystarczy. Zatoka daje dobrą osłonę, jest płytka, znakomite kotwicowisko. Tutaj najczęściej kończą się transatlantyckie rejsy z Kanarów na Karaiby. Rzucamy kotwicę niedaleko brzegu, trzyma mocno. Głębokość 3 metry. Romek łapie pierwsze ryby, dorady. Potem wyrzucamy wędki na grube ryby. Lekkie drinki i idziemy spać. Noc z pozoru spokojna. Warunki pogodowe przyzwoite. Niespodzianki będą rano.
Postój: 140 05’ 192’’ N, 600 57’ 459’’ W
13/01, poniedziałek
W nocy skipper stwierdza nieobecność wędki „rekinówki”. Była przywiązana do relingu. Nie wystarczyło. W nocy silne branie, szum mocno nastawionego hamulca, potem łoskot – i wędka popłynęła w ocean holowana przez jakiegoś potwora. Prawdopodobnie była to bardzo duża ogończa. Lub mały okręt podwodny, do wyboru. Teraz już nie zgadniemy. Jest strata, ale trudno. Raz byk, raz torreador. Rano podpływamy w okolice wejścia do mariny, wymieniamy USD na dolary wschodnio-karaibskie (EC), uzupełniamy też zakupy. Konsultujemy telefonicznie problem z prawym silnikiem. Po uruchomieniu słychać ciągły pisk alarmu i napis zwiastujący kłopoty z chłodzeniem, choć jest ono prawidłowe. Odłączamy czujniki, włączamy i wyłączamy silnik. Po którymś ponownym uruchomieniu sygnał cichnie. Tak będzie za każdym razem. Potem stawiamy pełne żagle i wzdłuż zachodniego wybrzeża St. Lucii posuwamy się z niezłą prędkością w kierunku Pitonów. Płyniemy z prędkością 10 knotów, od dużej fali osłania nasz brzeg wyspy. Trochę słońca, trochę chmur, dzięki nim temperatura znośna. Wyspa zachwyca linią brzegową, niesamowitą zielenią, domki na jej zboczach zjednoczone z naturą. Komfort uzupełnia wzmiankowana prędkość i bryzgi wody za kadłubami. Jak widać, również w styczniu może być przyjemnie. Do Anse de Pitons docieramy o 15-ej. Jak zwykle, na wiele mil przed zatoką spotykamy na motorówce lokalesa, który oferuje wycieczkę. Będziemy negocjować na kotwicowisku. Facet podaje nam mooring, stoimy w północno-wschodniej części zatoki, na wprost hotelu. Zresztą jednego z droższych na świecie. Targujemy się z gościem z motorówki o koszt wycieczki. Chcemy zobaczyć las deszczowy. Targi się przeciągają, kusimy faceta zapewnieniem, iż jeśli da nam dobrą cenę, przyciągniemy tutaj pozostałe załogi z naszej ekipy. Mamy ugodę i ostatecznie koszt wycieczki z lunchem to 120 ichnich baksów na głowę. Potem kąpiele, zwiedzamy podwodny świat. Jest pochmurnie, co jakiś czas pada. Asia musi wykonać pilny przelew, wraz z kilkoma osobami jedzie pontonem do hotelu. Tam jest WiFi, pijemy kawę i wracamy na łódkę. Przy okazji stwierdzamy, iż stoper wymieniony przez bosmana w porcie znów jest uszkodzony. Noc spokojna. Na wyrzucone przynęty jest kilka silnych brań. Zestawy słabe, ryby zrywają żyłki i plecionki. Idziemy na całość. Używamy stalówki nierdzewnej 2 mm, hak na rekina, całość przywiązana do fału foka – lina 12 mm. No i jest branie. I to jakie. Jedna osoba nie jest w stanie ruszyć na milimetr liny. Może to tylko zaczep ? Ale zaczep raczej nie powinien szarpać. A tutaj wyczuwa się rytmiczne, silne szarpnięcia. Romkowi i skipperowi udaje się ściągnąć „zestaw” mniej więcej o 1 metr. To wszystko, co możemy uzyskać. Potem trzask, pęka stalówka. Atlantyk to duża kałuża, to i ryby niemałe. Chyba nawet baaardzo duże. Za chwilę na wędkę Romana kolejne silne branie. Efekt taki sam, walka krótka, jednostronna. Zestaw też nie daje rady. Jutro obmyślimy nowe sposoby na wędkowanie w tutejszych warunkach, może na łańcuch kotwiczny ? Następnego dnia wycieczka.
Postój: 130 49’ 538’’ N, 610 03’ 816’’ W
14/01, wtorek
O 9-ej przypływa nasz przyjaciel, wsadza ekipę do motorówki. Jedziemy do Soufriere Bay w dwóch ratach. Stamtąd autem z naszym przewodnikiem w górę wyspy. Nazywa się Paul, nadajemy mu natychmiast dalszą część imienia – „Paul, the second”. Facet sprawia bardzo przyjazne wrażenie, dużo opowiada o Soufriere oraz całej wyspie. A jest na niej nawet uniwersytet medyczny. Zaznacza, iż w drodze powrotnej odpyta nas z serwowanych przez niego informacji. Jest zakochany w swojej wyspie. Dojeżdżamy do punktu, z którego zaczynamy pieszą wędrówkę. Paul pokazuje nam mnóstwo ciekawostek biologicznych. Po drodze mijamy mnóstwo drzew z egzotycznymi dla nas owocami. Powoli pniemy się w górę. Spotykamy grupę ornitologów, podglądają kolibry. Dołączamy do nich. Przepiękne, filigranowe ptaszki. Poza nimi są oczywiście również inne latadła. Co jakiś czas zatrzymujemy się, robimy fotki ze wspaniałych miejsc widokowych. Poza tym nasz przewodnik organizuje różne atrakcje, np. wyścigi w dwóch grupach pod strome wzniesienie. Cała trasa to betonowa droga, wykonana dzięki wsparciu UE. Kiedyś szło się przez prawdziwą dżunglę. No cóż, czasy się zmieniają. Jest kilka punktów, ledwo widocznych ścieżek prowadzących gdzieś w bok. Tam hodują gandzię. Spotykamy też jakiegoś człowieka z maczetą i wypchanym plecakiem. To facet, który właśnie znosi towar. Oczywiści Paul po poinformowaniu nas o tym fakcie już nic nie pamięta o narkotykach. Rozumiemy go. Wracamy tą samą drogą. Zrywamy nieco owoców, trawy cytrynowej i wszelakich innych przypraw. Jedziemy do lokalnego wodospadu, tutaj prawie wszyscy korzystają z kąpieli. Woda rześka, początkowo wydaje się nawet chłodna. Po krótkim czasie wszystko jest OK, przyzwyczajamy się. Pod samym wodospadem energia wody jest tak duża, iż zrywa gacie z czterech liter. Potem autem wracamy do Sofriere. Tam Paul pokazuje nam swoje miasteczko, zwiedzamy też lokalny kościółek. Następnie lunch. Zwykła buda, rozpadające się stoły, ale tutaj to chyba standard. Trochę czekamy na jedzenie. Napoje, jeśli chcemy, są płatne dodatkowo. W końcu podają kurczaka i wieprzowinę ze sporą ilością przystawek i surówek. Jedzenie niezbyt ciepłe, ale smaczne. Szczególnie sos curry. O 15-ej przyjeżdża po nas nasz morski naganiacz. Ładujemy się tym razem w dwie łódki i wracamy na jacht. Płacimy uzgodnioną cenę, choć facet nieco niezadowolony z faktu, iż nasze pozostałe załogi nie dotarły. Są ponoć w Marigot Bay. Próbowaliśmy się z nimi skontaktować, ale bez efektu. Wieczorem mamy zaplanowany nocny przeskok na Cariacou. Porzucamy mooring o 17.30, chcemy za dnia postawić szmaty, jest po prostu wygodniej. Podnosimy pełne żagle i wyruszamy na nocną eskapadę. O 6-ej robi się ciemno, sporo chmur, ale przebłyskuje też księżyc. Pojawia się Jowisz. W osłonie St. Lucii wiatr i fala nie robią wrażenia. Po wyjściu z cienia wyspy rozdmuchuje się na dobre, fale też adekwatne. Apogeum osiągają na wysokości północnej części St. Vincent. Wiatr gwiżdże znów nieco ponad 30 knotów, niektóre fale przekraczają 3 metry. My robimy spokojnie 10 węzłów. Z tą prędkością na Cariacou to będziemy o 3 nad ranem, to może pojechać od razu na Grenadę ? Ale warunki się zmieniają. Od północy, za rufą widać błyskawice. A tutaj wiatr siada, fala również. Wieje zaledwie 6 węzłów, my robimy niecałe 3 knoty. Silniki w ruch, i tak trzeba było doładować akumulatory. Ta Grenada jednak trochę poczeka. Kiedy mijamy południowy brzeg St. Vincent (choć płyniemy 20 Mm na zachód od wyspy), ponownie się rozwiewa. Wiatr nieco spokojniejszy, tylko w niektórych momentach przekracza 25 węzłów. Skipperowi przez dłuższą część nocy towarzysza Asia, reszta leży w swoich kojach, choć śpią chyba nieliczni. Chmury znikają, jest pięknie rozgwieżdżone niebo, nieco przygaszone przez silnie świecący księżyc. Wiatr ciepły, piękna nocna morska przygoda.
Pozycja o 2400 – 130 06’ N, 610 25’ W
15/01, środa
O 05,40 jesteśmy na południu Cariacou, rzucamy kotwicę w Tyrrel Bay. Chcemy przeczekać do wschodu słońca i popłynąć na Saline Island. Gwiazdy powoli toną w oceanie, o 7,30 jest już normalny dzień, odpalamy motor. Kilka minut po ósmej rzucamy kotwicę przy naszej docelowej wyspie. Robimy to kilkakrotnie, zanim ta dobrze złapie dno. Udaje się za trzecim razem. Nadal sporo chmur, silny, wiatr i bardzo silny prąd. Skipper w płetwach usiłuje dopłynąć do brzegu wyspy, ale prąd wyrzuca go prawie na ocean. Ląduje na szczycie wyspy, tam, gdzie krzyżują się dwa przyboje. W tych warunkach jakakolwiek kąpiel nie ma sensu. Z łódki startuje ekipa ratunkowa z pontonem, zabiera niedoszłego topielca na jacht. Nikt nie chce płynąć na brzeg, wiec zmieniamy postojówkę. Chcemy schować się za malutką wysepką na zachód od Saline. Podpływamy powoli, diabelnie płytko. Jest tam kotwicowisko, ale chcemy dostać się prawie do samego brzegu, tam wyjść na plażę i rozpalić ognisko. Jest jednak na tyle płytko, iż rezygnujemy z tego zamiaru. Przenosimy się na Sandy Island. Przepiękna wysepka na zachód od południowego brzegu Cariacou. Jest sporo mooringów, większość wolnych. O 10-ej łapiemy jeden z nich, ale po krótkiej naradzie zmieniamy go na bliższy obecnej tu rafie koralowej. Teraz do wody. Rafa naprawdę ładna, mnóstwo ryb. Wyspie też nic nie brakuje. Część załogi robi piknik na piasku, w cieniu palm. Każdy co jakiś czas wskakuje do wody. Skipper strzela kilka ryb. Przy powrocie na jacht, w jego pobliżu pojawia się duża ogończa. Strzał z kuszy celny, ale ryba tak silna, że zrywa żyłkę, znika z grotem w ciele w oceanie. Szkoda ryby, ale i zestawu. Po południu wszyscy przenosimy się pod palmy, tam jemy obiad. Na jachcie trudno wytrzymać z powodu upału. To pierwszy tak gorący (i bez deszczu) dzień. Wieczorem wyrzucamy wędki i jemy kolację. Na wędkę skippera łapie się murena. Ma nieco zielonkawy odcień, co wzbudza podejrzenia co do zjadalności rybki. Oczywiście jeść można wszystkie ryby, z tym, iż niektóre jednorazowo. Krótko po zarzuceniu nowej przynęty wędka skippera podskakuje, pomimo iż była zablokowana pomiędzy kabestanem a relingiem i wylatuje do wody. Kolejny morski potworek wygrywa walkę z wędkarzem. Stary rosną. Obok staje jacht z rodzinną obsadą pod banderą brytyjską. Ich skipper podpływa do nas i grzecznie pyta, czy nie będą nam przeszkadzali. Dziwny Anglik, zgodę na jego postój łaskawie wyrażamy. Idziemy spać.
Postój: 120 29’ 056’’ N, 610 28’ 947’’ W