Cóż, byłoby naprawdę szkoda. W końcu nasze „mazurskie morze” to jeden z ulubionych akwenów rodzimych żeglarzy. Sami odwiedzamy je każdego roku – i możemy śmiało przysiąc, że wciąż istnieje. OK, istniało w wakacje.
Tym niemniej, coraz częściej pojawiają się opinie, że jeziora nam znikają. Czy rzeczywiście sytuacja jest aż tak dramatyczna – a jeśli tak, to co możemy z tym zrobić?
Skąd się wzięły Mazury?
Aby to wyjaśnić, musimy cofnąć się drobnych 15 tys. lat wstecz. Wówczas na Mazurach było ciut zimniej, niż obecnie, bo właśnie ustępował z nich lądolód. Ponieważ tworzy go nie tylko zamarznięta woda, ale też tony skał, błota, piasku oraz żwiru, ustępujące zlodowacenie pozostawiło po sobie całkiem ładny, lekko pofalowany krajobraz, nazywany przez geografów „wzgórzami morenowymi”, gdzieniegdzie okraszonymi jakimś głazem narzutowym.
Było wiec rześko, ale ciekawie. Po tamtejszych łąkach biegały sobie renifery i mamuty, a gigantyczne, topniejące bryły lodu stopniowo zamieniały się w jeziora. Z czasem pojawiły się roślinki, z nich wyrosły lasy - i dzieło wydawało się „skończone”. No właśnie: wydawało się. Czy zatem, skoro nasze jeziora powstały wskutek ocieplania się klimatu, to jego dalsze ocieplanie może sprawić, że… wyparują?
Nasze zasoby
Zacznijmy od tego, że jako kraj cierpimy generalnie na niedobór wody. I chociaż, stojąc na brzegu mazurskiego jeziora, trudno w to uwierzyć, prawda jest taka, że znacznie odstajemy od europejskiej, a nawet światowej średniej. Jeśli weźmiemy pod uwagę ilość odnawialnych zasobów wody w przeliczeniu na mieszkańca, okaże się, że nasze 1597 m³/rok wypada dość blado – średnia światowa to 7413 m³/rok. Taki wynik stawia nas daleko za… Murzynami. Więcej odnawialnych zasobów wody mają takie kraje, jak Sudan, Niger czy Czad.
Jeśli do tego dodamy zmiany klimatyczne, wcale nie będzie lepiej. Co gorsza, swoje trzy grosze (a nawet znacznie więcej, niż trzy) dołożyły tu katastrofalne decyzje, jakie w dziedzinie gospodarki wodnej zapadały w ciągu ostatnich 25 lat: betonowanie koryt rzek, „prostowanie” ich biegu, meliorowanie terenów podmokłych, i tak dalej.
Wszystko to sprawiło, że nie tylko Mazury, ale i reszta naszego kraju ma coraz większy problem z wodą. I nic nie wskazuje na to, by w najbliższym czasie miał się on sam rozwiązać. Ekolodzy alarmują, że poziom wody w jeziorach obniża się o kilka lub nawet kilkanaście cm w skali roku. A zatem całkowite wyschnięcie Wielkich (jeszcze) Jezior Mazurskich wydaje się całkiem realną wizją.
Co zrobimy z tym fantem?
Dobre pytanie. Przede wszystkim, moglibyśmy nie przeszkadzać naturze i nie poprawiać jej na siłę. Jasne, wspaniale byłoby osuszyć każde bagno (i pozbyć się komarów), ułożyć eleganckie opaski z kamieni na każdym brzegu każdej rzeczki i generalnie zasugerować przyrodzie, że to my tu rządzimy.
Wiemy jednak, że to nieprawda; wystarczy jedna, mało śnieżna zima - taka, jaką mamy obecnie - by sytuacja stała się jeszcze bardziej poważna. A na ilość opadów naprawdę nie mamy wpływu.
Możemy za to modyfikować nasze przyzwyczajenia i za pomocą bardzo prostych środków spowolnić proces wysychania naszego kraju: wystarczy łapać deszczówkę i używać jej do podlewania ogrodu, a nawet kwiatów na balkonie. Będzie z korzyścią dla roślin i w dodatku za darmo. Oczywiście, nie uzdrowi to ogólnej sytuacji – ale przynajmniej sprawi, że nie dołożymy swojej cegiełki do jej pogorszenia.
Bardziej radykalni specjaliści apelują o używanie do prania i celów gospodarczych (nie spożywczych) tzw. szarej wody, czyli zabrudzonej czymś innym, niż fekalia: proszkiem do prania, mydłem lub błotem. Taki wodny recykling. Mamy co prawda wątpliwości, czy ten pomysł się przyjmie, ale może się okazać, że w przyszłości będzie on smutnym standardem.
Tagi: Mazury, susza, ekologia