W temacie gór nad morzem Stromboli stanowi jak gdyby odrębną kastę. Jest bowiem górą w morzu; takie czary. Co więcej, jest górą obdarzoną dość… wybuchowym temperamentem. Podobnie zresztą, jak sąsiednie wysepki, które w gruncie rzeczy są częściowo zanurzonymi w morzu wulkanami.
Mimo wszystko, od wieków mieszkają tam ludzie (chociaż pewnie potrafią szybko biegać), a jeśli kiedyś odważycie się popłynąć w te okolice, z pewnością nie pożałujecie. No, chyba, że coś pójdzie bardzo nie tak. W końcu z wulkanami nigdy nic nie wiadomo - w sumie to ciekawe, czemu nie są płci żeńskiej?
Wespół w zespół
Wulkany mają to do siebie, że lubią występować - i straszyć - jakby komisyjnie. O ile więc sam Stromboli robi duże wrażenie, o tyle potęguje je jeszcze przyczajony w niedalekiej okolicy Vulcano. Oba wulkany wchodzą w skład Wysp Liparyjskich, położonych na Morzu Tyrreńskim - i oba po zmroku mogą wyglądać, jak wrota piekieł; łuna, rozświetlająca wieczorne niebo, języki ognia, bryzgi lawy - wszystko to sprawia, że niezależnie od światopoglądu mamy wrażenie, że piekło istnieje, i że właśnie dotarliśmy przed jego próg.
Odczucie to potęguje jeszcze uroczy smrodek siarki (właściwie to siarkowodoru), szczególnie intensywny w okolicy Vulcano. Na szczęście, po niedługim czasie nos uczy się ignorować ten bajeczny aromat.
Co ciekawe, Stromboli ma nawet za sobą epizod w Hollywood: był bowiem miejscem akcji filmu Rosselliniego pt. „Stromboli, ziemia bogów”. Fabuła tego dzieła nie rzuca co prawda na kolana, tym niemniej obsada jest całkiem niezła, bowiem w jej skład weszła sama Ingrid Bergman.
Język w morzu
Szczególnie ciekawe wrażenie robi ogromny jęzor lawy i popiołów, jaki spływa ze zboczy Stromboli wprost do wody. W niedalekiej (ale bezpiecznej) okolicy znajduje się kotwicowisko, gdzie można zaparkować i podziwiać tę potęgę natury. Mimo, iż może kusić Was, żeby podpłynąć trochę bliżej, nie należy zbytnio spoufalać się z wulkanem, który jest z natury dość nieprzewidywalny; jeśli nawet nie zdarzy się żadna wielka erupcja, zawsze możemy oberwać bombą wulkaniczną, co też nie jest przyjemne. Zresztą, Stromboli potrafi pokazać znacznie więcej: w 2003 roku, kiedy nastąpiła ostatnia znacząca erupcja (takie mniej znaczące występują średnio co 12 minut), lawa osuwająca się do morza wywołała lokalne tsunami.
Jeśli wszystko to Was nie zraża i chcecie zajrzeć do wnętrza wulkanu, warto zrobić sobie wycieczkę na szczyt. Warto pamiętać, że wstęp na górę możliwy jest tylko z przewodnikiem, a wycieczka zajmuje ok. 6 godzin i wymaga posiadania ciepłej odzieży (na szczycie jest znacznie chłodniej, niżby się mogło wydawać), latarki oraz przyzwoitej kondycji. Jeżeli nie macie aż tyle czasu i samozaparcia, można wybrać opcję „light” i przespacerować się po wschodnim wybrzeżu Stromboli, gdzie znajdują się niesamowite czarne plaże.
Gdzie parkować?
Zacznijmy od tego, że w archipelagu jest sporo kotwicowisk, co daje szerokie możliwości - pod warunkiem, że zbytnio nie wieje. A zwykle niestety wieje, co zresztą nie powinno nas dziwić. W końcu alternatywna nazwa tego miejsca to Wyspy Eolskie. A Eol, jak zapewne pamiętacie, był bogiem… wiatru.
Chcąc zobaczyć Stromboli, najlepiej jest zatrzymać się na kotwicowisku San Bartolomeo - namiary tutaj: od 38°48'24.77"N, 15°14'12.55"E do 38°48'24.45"N, 15°14'23.49"E.
Jeśli natomiast macie zamiar odwiedzić Vulcano, opcji jest trochę więcej: po północnej stronie wyspy znajdują się aż trzy kotwicowiska, z których zdecydowanie najciekawszym, bo obdarzonym jaskinią, jest Cala del Cavallo. Można też zatrzymać się w Porto di Levante, a przy okazji skorzystać z kąpieli w… błocie. W dodatku takim śmierdzącym siarką. Procedura jest równie zdrowa, co „toksyczna”, bowiem zapaszek jaj z pewnością pozostanie z Wami na dłużej.
Tekst powstał we współpracy z Charter Navigator.
Tagi: Stromboli, Wyspy Liparyjskie, wulkan, góry